Ogólnie rzecz biorąc ostatnie części trylogii najczęściej bywają najsłabszym ogniwem cyklu. „Powrót Jedi” (tak, Ewoki mają w tym duży udział), „Ojciec Chrzestny III”, „Obcy”…”Zemście Sithów” udało się uniknąć tego losu, ale sądzę, że naprawdę trudno zrobić film gorszy od „Ataku Klonów”, więc się nie liczy. I jeśli ktoś jest w stanie po przyzwoitej drugiej części poprawić formę w zwieńczeniu trylogii, to jest to właśnie Peter Jackson.
W telegraficznym skrócie – czy to jest dobry film? W porównaniu z filmami Kubricka, Lyncha czy Hitchcocka na pewno nie. W porównaniu z „Gwiezdnymi Wojnami” i innymi blockbusterami jest bardzo przyzwoity. A w porównaniu z poprzednimi częściami „Hobbita” jest naprawdę dużo lepszy. Przede wszystkim dlatego, że w „Bitwie Pięciu Armii” nie ma dłużyzn. Nie nudziłam się ani przez chwilę.
Każdy film jest filmem politycznym, jako wyrażenie tego, co twórcy sądzą na temat rzeczywistości. Dla mnie mocną stroną tego przekazu jest przedstawiona przez Jacksona wizja wojny, jeszcze smutniejsza i okrutniejsza niż w poprzednich częściach. I najmniej heroiczna ze wszystkich dotychczasowych części. Bo kiedy Aragorn staje na czele armii w walce o przetrwanie świata w jego dotychczasowej formie, to wie o co walczy i nie sposób go nie podziwiać. Kiedy Thranduil i Bard stają u bram Ereborn, ich motywy są niekoniecznie do końca szlachetne. A kiedy armie decydują się sprzymierzyć przeciw wspólnemu wrogowi to dzieje się tak po prostu dlatego, że wróg mego wroga jest moim przyjacielem. Tu nie ma co myśleć czy jesteśmy szlachetni i pogodzeni, bo zostaniemy wyrżnięci. Ot, jeśli ktoś atakuje, to trzeba się bronić. A obok profesjonalnej armii biją się wyrostki w wełnianych czapkach. Ty nie ma romantyzmu, tu jest rzeź.
„Bitwa Pięciu Armii” to film smutny. Nie tylko dlatego, że trup ściele się gęsto. Najsmutniejsze sceny rozgrywają się przed bitwą, postaci, które jako bohaterowie stają naprzeciwko orków, prezentują całą gamę zachowań bezdusznych i moralnie wątpliwych. Jest smutno także dlatego, że wszystko kończy się dobrze, ale nie mamy happy endu. I nawet nasz radosny mały Hobbit nie jest do końca szczery.
W filmie jest kilka słabszych motywów, jak Legolas skaczący bo kamiennych blokach niczym Super Mario. Niekoniecznie jestem pewna, czy każdą pseudoszkocką postać musi grać Billy Connolly. Również Tauriel i Kíli wciąż mnie odstręczają i prawie wszystkie sceny dotyczące romansu między tą dwójką sprawiają, że skóra nieco mi cierpnie z zażenowania. Oprócz ostatniej, chociaż Thranduil stara się jak może, żeby ją zepsuć. W ogóle Thranduil ma zdaje się najwięcej takich nieco kompromitujących momentów i chwilami aż czekało się na „tato, no weź” z ust Legolasa. Przy czym Thranduilowi, z tą twarzą i tą prezencją można wybaczyć wszystko. Zwłaszcza jak stoi na tle posągu jelenia wśród spadających płatków śniegu patrząc się na ciała poległych elfów…Marry me. Albo chociaż adoptuj.
Podobała mi się natomiast scena z Elrondem. Mam wrażenie, że dodaje tej postaci nieco głębi. W LOTRze przez cały czas zastanawiałam się czemu facet nie weźmie się w garść, po raz pierwszy zaczynam rozumieć jego tok myślenia. Chociaż dający czadu z (drewnianą) laską Saruman to nie jest specjalnie wdzięczny widok…
Po skończeniu większej części tego tekstu zabrałam się za czytanie innych recenzji w internecie. Guardian i Telegraph znęcają się nad filmem niemiłosiernie. I mam wrażenie, że chyba głupieję z wiekiem. O ile na studiach filmoznawczych w znakomitej większości przypadków zgadzałam się z krytykami, a jednym z moich ulubionych tekstów było „to, że film ci się podoba nie znaczy, że jest obiektywnie dobry”, tak teraz, po raz pierwszy od wielu lat, uważam, że krytycy szukają dziury w całym. W porządku, podobają mi się „Żołnierze Kosmosu” i rzeczywiście nie da się ich nazwać obiektywnie dobrym dziełem. Ale (zakładając, że posiadam jakkolwiek przyzwoity gust filmowy) jeśli mam zamiar iść do kina po raz kolejny kilka dni po obejrzeniu filmu i po raz kolejny wydać na bilet równowartość butelki Jacka Danielsa, to nie może to być obiektywnie zły film. Chyba, że już zgłupiałam do reszty.
Jeśli jest się wielbicielem klimatów fantasy i wychowywało się na trylogii Władcy Pierścienia, to ten film jest mniej więcej taki, jaki powinien być i będziemy go oglądać bez zażenowania. Jako część naszych maratonów Śródziemia. Jeśli oczekujemy dzieła na miarę „Odysei Kosmicznej 2001”, to najlepiej po prostu obejrzeć „Odyseję Kosmiczną 2001”.
UWAGA SPOILER
Śródziemie jest jak Downton Abbey. Każdy popełniony mezalians musi zostać surowo ukarany. Elrond to taki Branson, też musi potem tkwić przy teściach. Tauriel jest niczym ruda Lady Edith, wszystko trafił szlag zanim jeszcze cokolwiek się zaczęło. O matce Legolasa nie wiadomo właściwie nic, ale z pewnością musiała wyrwać Thranduila na coś innego niż pochodzenie i musiała przypominać biednego Matthew. Przynajmniej sądząc po tym jak bardzo ojciec Legolasa przypomina Lady Mary.
Jeśli kiedykolwiek znajdziesz się w Śródziemiu pamiętaj, żeby za żadne skarby świata nie zakochać się w żadnym elfie.
21 thoughts on “Ten ostatni raz czyli recenzja „Hobbita: Bitwy Pięciu Armii””
Kocham porównanie do Downton Abbey (w sumie jednego z moich ulubionych seriali bo ten klimat…) w życiu bym na to nie wpadła 🙂
Kocham tą recenzję ostatni akapit rządzi!
Usłyszeć to od Zwierza – tyle wygrać.
A, to już wiem, dlaczego mi się zapowiedzi nijak z książką nie zgadzały. W książce jest po prostu zupełnie co innego, nie ma nawet wspomnianego Legolasa, o tej jak jej tam od Kiliego tym bardziej. Tam w zasadzie w ogóle nie ma kobiet.
W książce król elfów nie nazwa się Thranduil a jakoś nikt się tego nie czepia… choć jeśli wycięli pod koniec jak domownicy Elronda siedzą po krzakach i wyją radośnie, to będę zawiedziona.
A w książce w ogóle miał jakieś imię? Filmu nie oglądałam, tylko zapowiedzi, to nie znam zbyt wielu szczegółów z ekranizacji. Może gdzieś imię było po drodze, zazwyczaj był po prostu królem czy władcą. Ale chyba jednak nie, władcą był nazywany pan miasta na jeziorze. Dopiero co skończyłam czytać, a już nic nie pamiętam. 😉 No i w książce był ledwo początek bitwy, bo potem główny bohater dostał w głowę i firm mu się urwał. A ponieważ książka była pisana bardziej z jego perspektywy, to reszta była opisana skrótowo z wyliczanką, kto nie przeżył (ciekawe jak skopali scenę umierania Thorina).
Funkcjonuje jako król leśnych elfów, imię i syna dostaje dopiero we Władcy – o co właśnie mi chodzi, jeśli narzekać, że twórcy mu z wyprzedzeniem przydzielili jedno, to narzekać i na drugie. Bo niby czemu Legolasa miałoby w Hobbicie nie być? Siedział wtedy w szkole z internatem?
Dla mnie film to bardziej fantazja co zdarzyło się naprawdę, jeśli książkę uznać za uładzoną i uproszczoną historyjkę dla hobbickich maluchów spisaną po latach przez Bilba.
Z Legolasem faktycznie mam pewien kłopot, bo on w Trylogii był raczej młody, tutaj powinien być podlotkiem. Ale może mam inne wyobrażenie na temat wiekowości ras (z tego co pamiętam hobbici byli bardziej długożywotni od ludzi, ale nie jestem pewna, ile trwa dzieciństwo elfów). No i w Hobbicie elfy były przedstawione jako złośliwe i zadufane w sobie istoty, uważające się za nadludzi, nienawidzące „ras niższych” czyli np. krasnoludów i nie pałające miłością do hobbitów. Z ludźmi utrzymywali kontakty tylko handlowe i z musu polityczne. Zdarzały się jakowe romanse, ale już związek elfa z człowiekiem był uważany za obniżanie lotów i mezalians. W Trylogii tak się tego nie odczuwało.
Raczej wyglądał młodo. To jest chyba jedyny członek drużyny dla którego skończyła się skala i nie poznajemy w dodatkach daty jego urodzin.
Chociaż pamiętam swój szok z okazji jakiegoś japońskiego dojinshi lata temu, który pokazał mi Thranduila w wersji młodej i długowłosej, bo po Hobbicie wyobrażałam sobie starego pomarszczonego dziada z brodą w szpic. Potem do mnie doszło: tolkienowskie elfy.
W Trylogii chodzą dowcipy na temat tego, że jedna z hobbickich rodzin ma elfy wśród przodków.^^
A faktoza, coś było. Przypadkiem nie Tukowie? 😉
Owszem. Jeszcze zabawniejsze, że w którymś tłumaczeniu to nie były elfy, tylko „kobiety czarodziejów” czy jakos tak.^^
„Siedział w szkole z interatem” – rozwaliło mnie to 😀 Ostatnio widziałam, że ktoś zwrócił uwagę, że Thranduil nie mógł kazać Legolasowi szukać Aragorna, bo…Aragorn miał wtedy jakieś 10 lat. Good point, ale jakoś w ogóle mi to nie przeszkadza 😛
Moim zdaniem nie skopali. Obciachu nie ma.
Ale ten sam krol nazywany jest Thranduilem w Trylogii i Silmarillionie.
My point exactly. I ma tam syna Legolasa i włada leśnymi elfami z których część z pewnością jest kobietami.
„Jeśli oczekujemy dzieła na miarę „Odysei Kosmicznej 2001″, to najlepiej po prostu obejrzeć „Odyseję Kosmiczną 2001″.”
To ja już wiem co robić 🙂
„Śródziemie jest jak Downton Abbey.” <3 W sumie nie planowałam iść do kina na trzeciego Hobbita, ale tym ostatnim akapitem zdaje się, że mnie przekonałaś. A teraz własnie do mie dotarło, że Lady Mary musi być elfem!
… albo krasnoludzie. Ja zakochałam się w krasnoludzie i każdego dnia po obejrzeniu Bitwy Pięciu Armii cierpię, ostatnie sceny dosłownie rozdarły moje małe fanowskie serduszko 🙁 i to jest chyba najpiękniejsze w tych historiach, że fikcyjne postacie nagle stają się dla nas ważne a ich losy nie są obojętne naszym sercom. Kocham Śródziemie Jacksona ze wszystkimi jego niedoskonałościami i uwielbiam za to, że zabrał mnie jeszcze raz w podróż po tych krainach <3 Erebor! Z niecierpliwością czekam na wydanie rozszerzone a i do kina zawitam z pewnością jeszcze raz albo i dwa…
Zaliczyłem właśnie w kinie Bitwę Pięciu Armii i muszę powiedzieć, że nie żałuję. W ogóle całą trylogię Hobbita warto polecać. Niektóre sceny mogły być krótsze, inne dłuższe, ale wiele zarzutów w stosunku do ekranizacji jest wydumanych, a już na pewno wyolbrzymionych. O 5 najbardziej naciąganych napisałem zresztą na moim blogu: http://randomowerankingi.pl/5-naciaganych-zarzutow-wobec-ekranizacji-hobbita/
Ej od kiedy napisałaś, że Twoja babcia mówi na Twojego bloga Ranna Hiena, też tak na Ciebie mówię, na przykład mojemu facetowi: „No a w ogóle, to Ranna Hiena jara się teraz Thranduilem”. Swoją drogą, czuję się, jakbym oglądała jakąś inną wersję Hobbita, niż wszyscy inni ludzie, którzy ją tak hejtują! Mi się też podobała najbardziej z trylogii. Scena jak Garadriela przyszła po Gandalfa i przegoniła Nekromantę wcisnęła mnie w fotel. Nudziłam się tylko przez sekundę, jak Kili umarł i Tauriel przeżywała to w slow motion. Ale wydaje mi się, że w drugiej części było więcej patetycznych i żenujących chwil i zdecydowanie bardziej mi się dłużyła.