Ostatnie dwa tygodnie spędziłam oderwana od codziennego życia, regularnego trybu pracy, blogowania, gotowania, robienia zakupów, chodzenia ciągle do tego samego pubu i tak dalej. Latałam samolotami, brałam ślub, spałam w mieszkaniu, w którym mieszkałam prawie dekadę temu i po różnych hotelach. I to było ekscytujące. Zbyt ekscytujące.
Ślub to oczywiście świetna sprawa, ale ostatni tydzień przed chodziłam nieprzytomna ze stresu. Nie dlatego, że denerwowałam się samym dniem, bardziej z powodu mojej babci, która dwa tygodnie przed uroczystością miała zawał. Martwiłam się nią do tego stopnia, że nie mogłam spać. Albo z powodu lotu samolotem, które zaczęłam ostatnio znosić jeszcze gorzej niż dotychczas. Obecnie podczas lotu jedno wino z oferty pokładowej mi nie wystarcza. Trochę to śmieszne, ale w sumie nie do końca. No i w ogóle jeszcze były różne takie mniejsze i większe sprawy, jak na przykład taksówkarz, który nieuczciwie skasował mnie za przejazd, albo ślubni podwykonawcy, którym nie do końca ufałam. Tak naprawdę nie zdarzyło się nic naprawdę złego, ale Gdańsk po prostu nie pozwalał mi się zrelaksować.
Zaczęłam w końcu się relaksować w upalnym Rzymie. Chociaż nie do końca umiałam przejść przez ulicę, to wino, zabytki, piękny hotel, wszystkie stresy odeszły w dal. Do momentu, kiedy chwilę przed czwartą w nocy obudziłam się i zobaczyłam dziwną postać wychodzącą przez drzwi balkonowe. Jako, że mój mąż nie jest taki mały i taki gruby, a poza tym leży koło mnie, instynkt zadziałał prawidłowo i dzięki moim krzykom udało się przepłoszyć niesamowitego złodzieja. Niesamowitego, bo przy jego gabarytach wdrapanie się na balkon znajdujący się jakieś cztery metry nad ziemią było imponujące. Także szacun. Szacun także dla włoskiej policji, która jest miła i jak ze śmiesznego filmu. Jeśli kogoś polubi. Nas polubiła, w przeciwieństwie do pary starszych Brytyjczyków, którzy błąkali się od komisariatu do komisariatu oczekując, że ktoś potraktuje ich nie jak w komedii, ale jak w Wielkiej Brytanii. No i szacun dla mnie, bo straciliśmy sto pięćdziesiąt euro i mój zegarek. Szkoda, jednak to w końcu tylko trochę kasy i zegarek. No i mój dzień z życia, który spędziłam płacząc z nerwów pod kocem w upalny dzień. Mogło być gorzej, bo sejf był otwarty, a w sejfie Eldorado.
Moje normalne podejście do życia sprowadza się do home is behind, the world ahead. Nudzę się miejscami, lubię się przeprowadzać, odkrywać to, co nowe i uczyć się żyć w nowych warunkach. Ale wczoraj wysiadając z samolotu poczułam po raz pierwszy to uderzenie miłości. To co hobbity muszą czuć do Shire. Tą miłość do miejsca, w którym wiem jak żyć, wiem jak sobie umiejętnie radzić z problemami, w którym nie boję się ciemności i umiem przechodzić przez ulicę. I cała ta miłość skierowana była do Wielkiej Brytanii i Londynu. Tam dom Twój, gdzie serce Twoje. Nie wstydzę się tego skąd jestem, ale bezpiecznie czuję się gdzie indziej. Tego też się nie wstydzę.
I tak sobie tylko myślę. Kim ja jestem, żeby zasługiwać na to poczucie bardziej niż ktokolwiek inny? Moje życie nie jest warte więcej niż czyjekolwiek inne życie. A już na pewno nie dlatego, że moje codzienne problemy to głównie problemy pierwszego świata.
Serio.
12 thoughts on “Tam dom Twój, gdzie czujesz się bezpiecznie”
Ufff… Już się bałam, że pociągniesz temat, który sprytnie wplotłaś w zakończeniu tekstu. Nie chciałabym czytać na kolejnym blogu czegoś, co chyba niekoniecznie do tego bloga pasuje. Fajnie jest mieć miejsca w sieci, z których nie wylewa się na nas wiadro opinii na tematy, o których nagle każdy w sieci chce się wypowiedzieć. Dlatego cieszę się, że nie napisałaś ani słowa więcej:)
Pięknie napisałaś! Mogłabym się podpisać pod ostatnimi akapitami, choć mój dom jest prawie tam, gdzie się urodziłam. Ale to o niczym nie świadczy, może tylko o tym, że miałam szczęście. Napisałaś dokładnie tyle, ile trzeba! A skoro już się odezwałam, co rzadko bardzo czynię, to przy okazji pogratuluję ślubu, i podziękuję za bloga, którego uwielbiam całym sercem!
to moje tegoroczne odkrycie – w podróży równie piękne i ważne jak droga, są powroty do miejsc, w których czekają bliscy ludzie. Niby oczywiste, a dopiero ostatnio zdałam sobie z tego sprawę i poczułam tak wyraźnie – radość z drogi, ale i z powrotu.
Przez 5 tygodni byliśmy w podróży. Przeprowadzaliśmy się wielokrotnie. Mimo, że byłam niesamowicie podekscytowana nowymi miastami, kulturą, językami i obyczajami, to wciąż się bałam. Albo że nas okradną, albo że ktoś nas uprowadzi, na campingach nie mogłam zasnąć (chociaż szczerze kocham namioty). Dopiero, gdy wróciliśmy do kraju przestałam się bać i tęsknić. Zupełnie jak Ty w GB. ; )
biedaku. przykro mi z powodu Twojej babci i wszystkich tych stresów. teraz już będziesz mieć spokój. gotuj guasz i ciesz się mężem 🙂 ano! i gratulacje!
Vandrer życzy zatem spokojnej relaksu w domu. Sam choć lubi wędrować najlepiej czuje się kiedy wraca do domu.
Sama ostatnio odkryłam, że dobrze wraca mi się do Krakowa i choć kocham rodzinę całym sercem to lepiej mi bez nich na co dzień.
Dziś poczułam dokładnie to samo. Niby w ciągu pięciu lat trzy razy zmieniałam mieszkanie, ale kiedy potrzebuję spokoju (albo po prostu wrócić do równowagi psychicznej) okazuje się że to mieszkanko w Krakowie nadaje się do tego najlepiej. Trochę przykro mi w kontekście rodziców, którzy starają się jak mogą by to dom rodzinny był dla mnie ostoją… ale co zrobić. Specjalnie tego nie wybierałam.
Stąd też dnia dzisiejszego, w celu wyzdrowienia wsiadłam w samochód i pojechałam do Krakowa 🙂
Trochę tak mam z Warmią w Polsce. I strasznie żałuję, że nie mam wystarczających środków, by kupić male gospodarstwo (paradoksalnie mieszkanie byłoby łatwiej i taniej, ale to już nie to samo, co samotna enklawa wśród wzgórz).
Też bym się chetnie do Londynu przeniosła…
A właśnie, kręciłam się niedawno po tym twoim Angelu i naprawdę sympatycznie tam jest
Nie wiem gdzie będę za 4 lata i to mnie trochę smuci. Wszystko w moim życiu jest nieprzewidywalne, a ustawiczna nieprzewidywalność jest bardzo męcząca. Chciałabym wiedzieć. Mimo wszystko – uciążliwości rodzinnych – jestem chyba już jak to stare drzewo, którego się nie przesadza. Moje korzenie są w Warszawie i nawet myśl o czasowym meldunku w mieście, w którym od lat mieszkam jakoś mnie boli. To chyba beznadziejny sentymentalizm, ale tam jest moje miejsce. Umiem mieszkać w wynajętych mieszkaniach, chciałabym kiedyś zamieszkać nad morzem, ale Warszawa, to nieduże mieszkanko, zawsze będzie moim domem.
PS Wyjątkowo dramatyczna rzymska historia! Najważniejsze, że nic Wam się nie stało. Pobudkę musiałaś mieć „wspaniałą”… Mnie okradli kiedyś w Londynie. Zupełnie banalna autobusowa historia, ale do dziś pamiętam ten stres i błąkanie się po komisariatach… Brrr…