Czas spędzony z sobą samym jest bardzo cenny.
Jako introwertyczka, najwięcej rzeczy wychodzi mi najlepiej, kiedy zabieram się za nie sama. Kiedy pokonam już chęć prokrastynacji (co jest, jak wszyscy wiemy, wyzwaniem samym w sobie), zamykam się w swoim małym świecie i działam, dopóki starczy sił. Obecność innych osób, nawet sama świadomość tej obecności, potrafi zaburzyć idealny stan. Często dyskutuję z mężem o tym, że nie mogę dobrze i dużo pisać, kiedy jest w domu. Nie musi się do mnie odzywać, może przebywać za ścianą. Od razu zaczynam jednak odczuwać napięcie i pewien rodzaj, hm, wstydu, który sprawia, że jestem mniej efektywna. Ba, czasami nawet wstydzę się sprzątać, kiedy nie jestem sama w domu.
Chwile samotności mają w sobie coś romantycznego. Zwłaszcza w podróży. Podróżowanie z partnerem, przyjacielem czy w grupie z pewnością jest bardziej rozrywkowe, ale jednak mniej romantyczne. Podczas podróży w pojedynkę wyostrzają się zmysły i zauważasz rzeczy, na które w ogóle nie zwracasz uwagi mając pod ręką osobę do rozmowy. Chcąc nie chcąc musisz przecież znaleźć sobie coś do roboty. Na lotnisku zaczynam rozpoznawać wtedy poszczególne mijane osoby i wydaje mi się, że wciąż na siebie wpadamy. W pociągu słyszę strzępki rozmów i wyobrażam sobie, kim są ci pasażerowie, gdzie jadą i kto tam na nich czeka.
Wcale nie lubię w podróży czytać, bo umyka mi wtedy przemykający za oknem pociągu krajobraz, a czasem wśród pól potrafi wyłonić się przepiękny dworek. W samolocie lubię widzieć zmieniający się kształt chmur, zauważać statki na morzu i inne samoloty przelatujące nieopodal. Nawet miejski autobus potrafi dostarczyć doznań.
Podróż to dla mnie taki moment, kiedy nie muszę być efektywna. Moment “do zmarnowania” na wyglądanie i na myślenie. Wyznaczenie sobie czasu na myślenie to niemały luksus. W dobie bycia efektywnym i wyciskania z każdej chwili jak największej ilości wrażeń, bezcelowe myślenie o wszystkim i o niczym może się wydawać dekadenckim przeżytkiem. To jednak ono daje mi najwięcej energii. Wtedy wpadam na najlepsze pomysły.
Lubię też pobyć sama w obcym mieście. Znów, w grupie raźniej i zabawniej, ale chwile, które spędziłam w deszczu w York należą tylko do mnie i do miasta. Są tylko nasze. Chodziłam po Paryżu z koleżankami, z mamą, z mężem i każda z tych wizyt była przyjemna. Nigdy nie zapomnę jednak chłodnego listopadowego wiatru, zapachu ulicy i koloru nieba nad Hotel des Invalides podczas samotnego spaceru. Nie są lepsze od tych wszystkich innych chwil. Po prostu są moje. I tylko moje.
Oczywiście samotność dostarcza wspaniałych doznań, jeśli stosuje się ją w małych ilościach i całkowicie dobrowolnie. Kiedy można zanurzyć w niej stopy i brodzić, a kiedy już się znudzisz, wyjść na brzeg i siąść w towarzystwie całego świata.
Po chwilach spędzonych z samą sobą, kocham ten świat o wiele bardziej.
18 thoughts on “Ukochana samotność”
O, mam tak samo, dokładnie! Uwielbiam długie, samotne błądzenie po nowych, nieznanych miastach, przyglądanie się ich fakturze, wdychanie tych wszystkich mieszających się w powietrzu zapachów, wsłuchiwanie się w miastowe dźwięki i rytm. Dlatego, gdy we Florencji przyczepił się do mnie jakiś Włoch, byłam bardzo nieszczęśliwa! Co z tego, że był uprzejmy itp, skoro nie dało się mu przetłumaczyć w żaden sposób, że chcę jednak być sama. Był po prostu niespławialny totalnie 😀 Wróciłam do hotelu, czując się trochę jak dziecko, któremu właśnie zabrano zabawkę xD
Jak to się przyczepił? Obcy człowiek na ulicy?
Tak, Włosi tak mają D: I wiele kobiet podobno to lubi, czują się docenione, zauważone i traktują to jako komplement… Ale nie ja xD Czułam się mega niezręcznie i marzyłam, żeby znaleźć się w tym mieście sama. Z drugiej strony on na prawdę nie mógł uwierzyć, że ktoś (kobieta) może chcieć chodzić sobie sama i starał się być niezwykle uprzejmym dżentelmenem. To jest u nich kulturowe, więc nie chciałam go obrazić bezczelnym 'sory gud baj’, ale wszystkie moje działania zmierzały do pozbycia się gościa. Po 2 godzinach dał sobie spokój xD
Przedostatni akapit – mistrzostwo! Poza tym bardzo podzielam Twoje wrażenia z samotnych podróży. 🙂
Trochę też tak mam, jak z tym sprzątaniem i pisaniem… Aczkolwiek to zależy od człowieka. W końcu mieszkam w jednym pokoju z jeszcze niedawno zupełnie nieznajomą dziewczyną, a jakoś się przy niej uczę, sprzątam i ogólnie mi nie przeszkadza. Podobnie mam z przyjacielem, z którym się wiele razy uczyłam lub po prostu czytałam (lub spałam) kiedy on grał na komputerze. I też mi totalnie nie przeszkadza jego obecność i stukanie w klawiaturę, a nawet budzenie mnie bo „zobacz jaki fajny statek zbudowałem”.
Ale coś robić swodobnie przy rodzicach? Nigdy. Od dziecka się zamykałam w pokoju, chowałam przed nimi moje obrazki, zamykałam laptopa i książki, wkurzałam się gdy w ogóle wchodzili do pokoju. Nigdy nie pojmowałam, jak można robić coś w grupie, zawsze przynosiło to gorsze wyniki niż praca samodzielna.
Mieszkałam w akademiku z inną osobą przez dwa miesiące. Potem napisałam podanie do uczelni, że to jest zbyt stresujące i nie mogę się przez to uczyć.
Wow, wow, wow. Nie mam słów, tylko lecę się dzielić – ktoś mnie rozumie! <3
O tak, podpisuję się pod tym wszystkimi kończynami, mam dokładnie to samo. Nawet nie to, że nie umiem sprzątać, jak Adrien jest w domu, ale po prostu nie mam wtedy weny/chęci/nastroju na robienie czegoś od siebie. Tkwię w fotelu i brakuje mi motywacji, żeby za coś się prawdziwie zabrać, jak on jest w pobliżu. Potrafię cały dzień spędzić w ogrodzie, dłubiąc coś, byle samej. Pójdę nawet o krok dalej – najwięcej w życiu osiągnęłam w okresie, kiedy nie byłam w żadnym związku. To taki pełne skupienie na konkretnych celach, fantazjach, brak kompromisów, nierozpraszanie się drugą osobą. Nie to, że z moim facetem mi źle, wręcz odwrotnie, ale to już co innego.
A co do podróży, będę Cię namawiać, żebyś sobie zrobiła taką samotną całodniową wycieczkę (jak w piątek), bo nie ma nic lepszego.
Zgadzam się całkowicie co do czytania w podróży. Zastanawiam się, jak można czytać w samolocie, mimo że 1 raz 2 tyg. temu leciałam, to jak mówi słynny mem – pierwsze 20 sekund jesteś w euforii po czym idziesz spać- nie, tak nie jest u mnie. Dalej patrzę, rozglądam się, jestem ciekawa. Owszem, ta zasada, że „Coś umknie mi za oknem” no nie działa u mnie w normalnych codziennych dojazdach do pracy co zajmuje mi 1.5h. Wtapiam się w książkę i od czasu do czasu zaglądam w przestrzeń.
Rewelacyjny tekst! Mam identycznie. Obecnie profesjonalnie śpiewam i niegdyś grałam na instrumencie, a co za tym idzie – dużo czasu zajmowało i nadal zajmuje mi ćwiczenie. Nie wyobrażasz sobie, jak długo zajęło mi choć niewielkie przełamanie się, aby zapomnieć o obecności rodziny w domu czy współlokatorki w drugim pokoju i być jako tako efektywną (czyli ćwiczyć choć w połowie tak dobrze jak wychodzi mi to w samotności). Obecnie POWIEDZMY z konieczności przystosowałam się i uczucie skrępowania zmalało, ale nadal, gdy czyjaś obecność w drugim pokoju daje o sobie znać, to czuję jakiś taki rodzaj wstydu.
Uwielbiam roskoszować się byciem sama – ale nie samotna. Co więcej, nie uważam tego za nic dziwnego. Przecież to ze sobą będę aż do śmierci – byłoby bardzo źle nie lubić spędzać ze sobą czasu w takich okolicznościach.
Bardzo ważne jest, żeby najpierw nauczyć się być ze sobą 😉 Jeśli posiada się tę umiejetność, celebrowanie samotności (oczywiście, tej na własne życzenie) potrafi stać się olbrzymią przyjemnością. pozdrawiam!
Tak! Tak! Tak! Dokładnie, tak właśnie się czuje. Jakbyś siedziała w mojej duszy i czytała to na głos!
„Podróż to dla mnie taki moment, kiedy nie muszę być efektywna. Moment “do zmarnowania” na wyglądanie i na myślenie. Wyznaczenie sobie czasu na myślenie to niemały luksus. W dobie bycia efektywnym i wyciskania z każdej chwili jak największej ilości wrażeń, bezcelowe myślenie o wszystkim i o niczym może się wydawać dekadenckim przeżytkiem. To jednak ono daje mi najwięcej energii. Wtedy wpadam na najlepsze pomysły. ” Tak tak tak <3 Napisałaś dokładnie to, o czym myślę. Uwielbiam chwile w pociągu tylko dla mnie, czekanie na samolot obserwując ludzi na lotnisku, gapienie się na ohydne polskie dworce PKS przez okno autobusu. Zagadywanie do mnie podczas podróżniczego dumania uważam za wielkie faux pas (wiem, że nikt nie robi tego złośliwie, ale fakt faktem), bo wytrąca mnie ze strefy spokoju i kreatywności. Dlatego na urodziny podarowałam sobie weekendową podróż do Londynu Eurostarem; na samo siedzenie w pociągu bez przymusu robienia czegoś sensownego cieszę się niemal tak samo, jak na heheszki i przygody na miejscu 🙂
Zawsze lubiłam odrobinę samotności, jest ona dla mnie wręcz elementem higieny osobistej, a teraz – odkąd mam dziecko – doceniam je jeszcze bardziej, wręcz rozsmakowuję się w nich, bo jest ich tak niewiele. Wyprawa po piwo do monopolowego dwie przecznice dalej, przez moją zalaną deszczem odrapaną dzielnię staje się niemal mistycznym przeżyciem 🙂
Zawsze, ale to zawsze daję sobie osobny czas, żeby myśleć i marzyć – rzeczywiście najczęściej podczas bliższych lub dalszych podróży. To superważne by móc przebywać ze sobą i słuchać podszeptów na co dzień zasłanianych przez wyziewy efektywności.
Samotności musiałam się nauczyć od podstaw kiedy przeprowadziłam się z niewielkiej mieściny na Podlasiu do stolicy. Samotność wtedy bynajmniej nie była dla mnie dobrowolna i łatwa, czas jednak pokazał, że samemu można czasem lepiej i fajniej. Właśnie wtedy zrozumiałam moją introwertyczną naturę i energetyczny bilans, którego muszę pilnować. Choć lubię być z ludźmi, ba, uwielbiam z nimi kontakt, to po dłuższym przebywaniu w ich towarzystwie potrzebuję samotnego ładowania energii, nawet jeśli muszę wstać wcześniej po słabo przespanej nocy.
Dziś samotność wybieram sama i dawkuję ją zależnie od okoliczności. To luksus, na który każdy powinien móc sobie pozwolić, ale niestety nie każdy może.
Cały ten tekst to tak bardzo ja. W ogóle nie jestem w stanie zająć się ulubionymi/ważnymi rzeczami przy ludziach.
Nie rozumiem ludzi, którzy potrafią się skupić na pracy przy okazji rozmawiając z 3 osobami. Mi też najlepiej pracuje się samej 😉 A jeszcze lepiej myśli ;D