Nie dzielę się specjalnie często szczegółami mojej pracy. W zasadzie prawie w ogóle. Na facebooku piszę często o zabawnych wypowiedziach szefowej czy kuriozalnych zachowaniach w biurze, ale co robię opisuję zdawkowo. Głównie chyba dlatego, że po całym dniu spędzonym w biurze, to co robię nie wydaje mi się specjalnie ciekawe. Natomiast jeśli cały dzień spędziłam poza biurem, to wydaje mi się to męczące.
Pracuję obecnie w dziale reklamy w grupie wydającej tygodnik i kwartalnik turystyczny. Nie będę specjalnie dzielić się tytułami, bo to B2B i jeśli ktoś nie pracuje w branży na brytyjskim rynku to raczej nigdy o nich nie usłyszał i nie usłyszy. Moimi klientami są izby turystyczne, linie lotnicze, hotele i różne inne organizacje regionu EMEA. W poprzedniej pracy miałam podobne stanowisko, tyle, że w branży FMCG. Powiedzmy sobie szczerze, że wakacje i podróże to jednak bardziej pasjonujący temat niż czekoladowe batony. Już słyszę głos, że jak to, batony są bardzo super. Owszem, są, jeśli je kupujesz. Nie jeśli zajmujesz się zagadnieniami związanymi z ich sprzedawaniem. Ilością SKU na półkach, zyskiem, który sprzedawca ma z każdego batona, tym gdzie baton powinien leżeć, żeby najlepiej się sprzedać i tak dalej. Wiem o wiele więcej odnośnie spożywczaków, niż kiedykolwiek chciałabym wiedzieć…
Muszę przyznać, że rozmawianie z producentami batonów, papierosów czy napojów gazowanych było mniej wymagające niż obecna praca. Owszem, musiałam wiedzieć kto jest właścicielem jakiej marki, teraz jednak muszę być o wiele bardziej poinformowana. Wpływ na codzienną pracę ma sytuacja polityczna, rozporządzenia unijne, katastrofy naturalne i, niestety, zamachy terrorystyczne. Inna sprawa, że batony nie wymagały ode mnie nigdy myślenia o tym, co publikuję w social mediach. W chwili, gdy pracuję z dość newralgicznym rejonem Bliskiego Wschodu i, khem, wschodniej Europy (YOU-KNOW-WHO), niektóre przemyślenia zachowuję dla siebie.
Powracając do nieco radośniejszych motywów – kwartalnik, dla którego pracuję, jest magazynem o profilu luksusowym. Sama jestem człowiekiem z luksusem mającym niewiele wspólnego, dlatego często dzień w pracy dostarcza mi emocji, nowych fantazji i, no cóż, rozczarowań. Na przykład w przypadku linii lotniczych. Pracuję sobie z tymi wszystkimi liniami z wyższej półki (chociaż sama zawsze latam Wizzair – nic innego nie lata z Londynu do Gdańska…), oglądam sobie na pokazach ich nowe luksusowe kabiny, a potem śni mi się, że lecę z mamą na wakacje i siedzimy w samolocie na łóżku, oglądając filmy na plazmowym telewizorze. Potem budzę się w sypialni niewiele większej od tej kabiny. Nawet pomyślałam, a co mi tam, raz się żyje, może przelecę się za jakiś czas, tak dla przygody, ale po odkryciu, że tego typu przyjemność w drodze do Malezji kosztuje siedem tysięcy funtów w jedną stronę, doszłam do wniosku, że każdy człowiek ma swoje przeznaczenie. Widocznie kabina nie jest moim. Ale polecam, bo można zabrać na pokład 50 kilogramów bagażu.
Tak jak mogę czasem pooglądać kabiny, innym razem odwiedzam hotele. Podczas ostatniej wizyty apartament na tyle mi się spodobał, że cały obfotografowałam, łącznie z gumową kaczką w łazience. Podejrzewam, że chociaż pobyt w apartamencie jest tańszy od kabiny (o ponad połowę), być może jeszcze nie wszyscy Czytelnicy mieli okazję zobaczyć takie wnętrze. Może niektórych nawet zainteresuje, jak mieszkają zamożni klienci zatrzymujący się w okolicach Hyde Park i Knightsbridge. Fotogeniczny świat jak z filmu z Hugh Grantem.
Przy okazji wizyty, naszła mnie taka refleksja. Kiedy przeszło już pierwsze ukłucie zazdrości (moja gumowa kaczka nie ma marmurów, ale ufam, że mimo tego jest szczęśliwa), zaczęłam rozmyślać czy chciałabym wydawać tyle pieniędzy na hotel. Chciałabym mieć tyle pieniędzy, jasne, ale wydawać je? Na latanie samolotem tak, ponieważ boję się go i ciekawa jestem czy luksusowe warunki uwolniłyby mnie od strachu. Miałam jednak okazję mieszkać w całkiem eleganckich hotelach, miałam okazję mieszkać w całkiem zwykłych hotelach i tak naprawdę miało to zaskakująco niewielki wpływ na moją radość z odwiedzanego miejsca. Za cenę kilku nocy w takim pokoju można byłoby natomiast zrobić w okolicy, a nawet na świecie, sporo dobrych rzeczy. Z drugiej strony, człowiek przyzwyczaja się łatwo do wydawania pieniędzy. Na studiach jadłam przez tydzień za tyle, ile obecnie wydaję na przejazdy do pracy, a ubrania z Primarka uszczęśliwiały mnie tak samo jak cokolwiek co teraz sobie kupuję. Chociaż wtedy musiałam jeść mrożoną pizzę, żeby mieć na sukienkę. To rozmyślania czysto teoretyczne, bo podejrzewam, że nigdy nie stanę przed dylematem czy pospać sobie w Mandarin Oriental czy raczej wybudować za to szkołę/studnię/myjnię dla nosorożców. Chyba, że moja książka odniesie spektakularny sukces i powstanie na jej podstawie gra i serial dla Netflixa…;)
23 thoughts on “Riennahera w pracy i apartament w Mandarin Oriental Hyde Park w Londynie ”
Oh, drogie kabiny w samolotach. Ja mam taki dziwny nawyk że czas tracę właśnie czytając blogi około lotnicze i oglądając na jutubie raporty i porównania z różnych linii lotniczych. Inni grają w gierki, a ja marnuje czas w podróży czy w trakcie przerw właśnie na to. Przez co pomimo tego że nigdy nie leciałem biznesklasą (ani tym bardziej klasą pierwszą), to potem pół dnia zastanawiam się jak czy lepsze są linie z Kataru (#teamQsuite) czy Singapore Airlines… Więc mam też mam w tym temacie takie coś między fantazją, marzeniem a celem (chociaż jak się czasem dobrze poszuka to jest to tylko bardzo, bardzo droga sprawa, ale nie intergalaktycznie droga). Do drogich hoteli to mniej mnie do nich ciąganie, może dlatego że bardziej się o nie w życiu otarłem i wydają mi się trochę zbyteczne i zasadniczo irytujące, a może dlatego że wiem że w zupełności wystarcza mi tania sieciówka. Bo ja w ogóle luksusu nie rozumiem i nie czuje, choć przez to trochę mnie on fascynuje. Zdjęcia bardzo ładne!
Ja bym chciała raz polecieć takim samolotem albo jakim kolwiek bo nigdy nie leciałam jeszcze 😀 Zdecydowanie bardziej kusi mnie chociaż jedna noc w takim apartamencie ale nie oszukujmy się patrząc na wnętrza od razu myślę o instagramie.. 🙂 Gdybym miała pieniądze być może bym korzystała ale nie byłoby to dla mnie normalnością, póki co cieszę się z tego co mam 🙂
Pozdrawiam i trochę zazdroszczę odwiedzania takich miejsc w pracy ❤
W moim przypadku to, gdzie się spię podczas wyjazdu, ma wpływ na to, czy jestem z wyjazdu zadowolona. Nie muszę od razu spać w marmurach i luksusach, ale jednak czysty pokój z łazienką to minimum, żebym po prostu fizycznie się wyspała i była gotowa na atrakcje dnia. Są ludzie, którym nie przeszkadza spanie w hostelach i salach wieloosobowych, ale to zdecydowanie nie jestem ja.
Bardzo chętnie wydałabym kasę na samolotową biznesklasę, zwłaszcza że w najbliższym czasie będę trochę więcej latać na średnich dystansach, no nic, może kiedyś 😀
Jeśli miałabym spać w sali wieloosobowej, to wolałabym zostać w domu.
Ja też oczekuję pokoju z łazienką w niezłym punkcie miasta, a dodatkowym utrudnieniem jest to, że podróżuję sama. A po wynajęciu takiego lokum np. w Londynie czy Edynburgu, sporo miejscówek w Polsce wydaje mi się śmiesznie tanich. Np. 4 noce w małej norce niedaleko Royal Mile kosztowały niewiele mniej niż wynajęcie na tydzień apartamentu z windą i parkingiem w Polanicy.
A poważnie – w okresach, kiedy miałam mniej pieniędzy, jeździłam w tańsze rejony świata np. zwiedzanie Rumunii w 2007 r. wspominam całkiem przyjemnie.
To znaczy tak. Spałam w hotelach za 1000 zł za noc i wcale nie było mi dużo lepiej niż w hotelach o dwa, trzy razy tańszych. Przy czym niektóre, zwłaszcza brytyjskie hotele, wymyślają sobie kuriozalne stawki, albo podają sztucznie zawyżone, a mnóstwo osób korzysta z takiego czy innego deala 😉 Hosteli nie toleruję z założenia, bo nie chcę ani spać w pokoju z innymi, obcymi osobami, a w przypadku mniejszego pokoju nie wyobrażam sobie nawet dzielenia łazienki.
Ale od pewnego poziomu nie czuję różnicy w samopoczuciu.
Ilekroć czytam Twoje wpisy i biorę się za komentarz, boleśnie przekonuję się o tym, że nie potrafię pisać krótko. Nie wiem czy to Twoje wpisy tak mnie inspirują czy nie potrafię pisać (gdzieś kiedyś przeczytałam, że dobrze pisze ten, kto umie kondensować swoje wypowiedzi). Jeśli chodzi hotele, to mam swoją wishlistę (numer jeden – dobry materac), ale najczęściej kieruję się ceną (oczywiście biorąc od uwagę lokalizację i pewne standardy, poniżej których nie zejdę). Kiedyś mi się marzyło spędzić weekend w luksusowym hotelu, zrealizowałam te marzenie i… rzeczywistość odbiegała nieco od moich wizji. Lodówka, z której zamierzałam brać wieczorem napitki obciążone szaloną marżą była pusta, o świcie po pierwszej nocy do naszego pokoju wpadła jakaś szalona pokojówka z odkurzaczem (tu podkreślę, że niezapowiedzianych wizyt pokojówek mieliśmy pięć w ciągu dwóch dni, pomimo wywieszki „nie przeszkadzać”), a na śniadania składała się sucha wędlina i zimna jajecznica. W kontrze do tego wspomnienia stoją wszystkie inne wyjazdy, podczas których tak pozytywnie zaskakiwały mnie tańsze, niepozorne noclegi. Marmurów raczej nie potrzebuję, bo jestem z tych turystów, co zwiedzają, nie wypoczywają więc i w pokoju hotelowym raczej bywam niż przebywam, ale bardzo wysoko cenię sobie dobry materac, wygodną łazienkę i dobre śniadanie (jeśli jest w cenie). Gdybym była bogatsza i mogła wybierać noclegi z najwyższej półki cenowej to pewnie tak bym robiła – nawet nie chodzi tutaj o te luksusy, ale zawsze przyjemniej jest mieć zakwaterowanie w centrum miasta, przy samej plaży czy na najwyższym piętrze wieżowca w Dubaju niż na obrzeżach, które owszem, są spokojne, ale po 22 to tylko taksówką tam wrócisz.
Mam ostatnio te same przemyślenia, zwłaszcza po przejściu się przez Mayfair (a czasami nawet po wizycie w Wholefoods Market). Chyba lepiej unikać okazji do myślenia na te tematy 😀
Na ciuchy pewnie bym nie wydawała, ale na hotel na pewno. Zwłaszcza, gdybym mogła się w nim zamknąć sama.
Też ostatnio wpadł mi ten temat, bo… czytam „Lalkę” i przerażają mnie sumy, którymi tam się obraca. Wiem, jestem studentem, więc na punkcie pieniędzy mam pewne zboczenie studenckie… Ale kiedyś policzyłam, że taki los samolotem w klasie droższej (nie podam szczegółów, bo nie pamiętam, ale był z tych luksusowych właśnie) kosztował tyle co ponad rok mojego życia. Kurde, za kilka godzin czyjegoś luksusu taki ziomek jak ja żyje ponad rok, a przecież jak na studenta biedy nie klepię, znam ludzi, którzy mają o wiele mniej. Podobnym sposobem przeliczałam kiedyś wszystko na moje stawki godzinowe w pracy, i świadomość, jakim bólem kręgosłupa i udarem słonecznym przypłaciłam te hajsy, mocno zniechęcała mnie do kupowania czegokolwiek. Może kiedyś będę bogata i przestanę wszystko przeliczać po studencku, ale na razie przerażają mnie i odpychają luksusy i drogie rzeczy (oczywiście te zbędne, bo za np. kosmetyki wolę dać więcej, a mieć dobre i ekologiczne). Kaczka jest śliczna, ale cała reszta to dla mnie trochę teatralizacja życia.
Szczególnie że w moim wieku najlepiej śpi się na czyimś łóżku w akademiku. Jeżeli się źle śpi, to wina towarzystwa/alkoholu/chandry, a nie warunków lokalowych…
A ja cztery lata temu pracowałam tam jako pokojówka! To trwało tylko pół roku, zarabiałam na dyplom magisterski (asp!), ale pamiętam, że dla mnie to też było ciekawe podejrzeć sobie życie ludzi z wyższych sfer. Ja dodatkowo wchodziłam „do środka” tego życia – ustawiałam ich buty i składałam rozmemłaną piżamę. To było naprawdę interesujące doświadczenie, mimo że większość moich znajomych nie chciała mi wierzyć i robiła współczującą minę kiedy im referowałam swój zakres obowiązków. Po tej pracy zostało mi bardzo mocne wrażenie, że Ci wszyscy bogaci ludzie żyją w trochę nierzeczywistym świecie. Gdziekolwiek się nie ruszą wszyscy im usługują i uśmiechają się do nich. Pamiętam, że myślałam wtedy, że jeśli takie sytuacje powtarzają się ileś tam razy dziennie, łatwo jest zacząć wierzyć, że to jest coś, co się człowiekowi należy. Trzeba mieć naprawdę mocny charakter żeby pozostać w realu i nie zacząć traktować z góry zwykłych, szarych ludzi. Prawdopodobnie mi by się to nie udało, więc w sumie cieszyłam się, że jestem pokojówką a nie gościem.
Myślę, że jak się tak człowiek urodzi w podobnym środowisku to może być na całe życie odjechany. Ale bardzo interesują mnie Twoje historie!
Śledzę Twój blog i fejsa od dawna i zawsze się zastanawiam, jak sobie radzisz łącząc pracę w sprzedaży ze studiami historycznymi, ambicjami literackimi i miłością do elfów pogardy. Czy praca daje Ci jakąś satysfakcję czy tylko zapełnia konto? czy próbowałaś zarabiać w sposób bardziej zbliżony do swoich pasji?
Zarabiam obecnie więcej niż wykładowca akademicki, a na różnych etapach życia są różne priorytety. W tej chwili i przy obecnych potrzebach bardzo odpowiada mi balans konta. Ogólnie stan finansów pozwala w przyszłości opłacić doktorat (jeden z moich wykładowców robił doktorat sporo po czterdziestce, zatem to nie problem) lub spokojnie pisać. Więc jakoś nie zabijam się psychicznie.
Myślę podobnie, tylko że bardziej. Sama studiuję, czyli się nie utrzymuję, ale ciągle słyszę od rodziny „weź taksówkę z lotniska, my ci damy pieniądze, po co będziesz się męczyć”, „ja ci zapłacę za hotel, ty już się nie martw”, „powiedz o której przyjeżdżasz to ojciec cię odbierze”. A mi się nudzi w takim hotelu i sto razy bardziej wolę hostel, bo więcej się tam dzieje i łatwiej (mi) kogoś poznać. A z kolei w taksówce to na przykład nie jest ani nie zimno, ani nie buja (aluzja do jachtów), ani nie ma pająków (aluzja do namiotu, jeśli się nie zapnie wejścia) i w ogóle jeszcze trzeba za to płacić pieniądze.
(ja nie chcę nikogo poznawać 😉 )
Zapomniałam!
Nie rozumiem, jak można się zastanawiać. Oczywiście, że szkoły dla nosorożców mają priorytet. Nie miały edukacji seksualnej i teraz prawie ich juz nie ma.
No chyba że to jednak wynika z braku myjnj…
Good point.
Otarlam sie o te zycie tylko na Bliskim wschodzie, najgorszarzecz jaka widzialam to audiencja u swojego wujka. Wszelkie inne zbytki nie robily na mnie wrazenie. uwielbiam chodzic ulicami widziec ludzi czuc tak po prostu zycie a nie lizac lody w klatce. Ciezkie zycie maja.
Całe życie jestem raczej biedna, zatem wycieczkę do krainy marmurów i kryształów powitałabym z dziecięcym entuzjazmem. Miałam w życiu taki epizod, gdy z pewnym bliskim wtedy memu sercu dżentelmenem rozbijaliśmy się po hotelach – takich, na jakie mnie nie byłoby stać (mnie na żadne hotele nie stać, ale to insza inszość.) Czerpałam z tej sytuacji garściami, jednocześnie zdając sobie sprawę, że znajduję się w cudzej scenografii, w nienaturalnych dla mnie warunkach. Miłe wspomnienie pozostało. 🙂
Za każdym razem, gdy oglądam „luksusowe” wnętrza, dochodzę do przekonania, że jestem stworzona do biedy. Pół centa nie dałabym za samolot z telewizorem, ba, dopłaciłabym, żebym mogła sobie poleżeć na pustej podłodze na karimacie i BEZ żadnego telewizora. Za to móc w spokoju poczytać, no i okna mogły by być większe. Apartament z kaczuszką na twoich zdjęciach powoduje u mnie mdłości oraz plomby zaczynają mi się ruszać. Nie przez kaczuszkę. 😉
A ja mam pytanie o finansowe czasy studenckie, bo w jakimś komentarzu napisałaś, ze zbierasz na doktorat. Co myślisz o kredytach studenckich? Bralas taki na swoje studia? Jeśli tak to jak oceniać ta decyzje jakiś już czas pod konczeniu studiów? 🙂
Nie brałam.