Lubię kupić coś fajnego. Definicja czegoś fajnego zmienia się zależnie od pory roku, dnia, stanu konta. Lubię się ubrać tak jak mi się podoba, mieć niezłą torbę, ładne buty. To wszystko nie jest potrzebne do szczęścia, można żyć bez przedmiotów, to nie jest naprawdę ważne. To napisawszy, ładne filiżanki, talerze, meble, obrazki na ścianach i zapachowe świeczki na pewno szczęściu nie przeszkadzają. Zwłaszcza, jeśli je masz, gorzej jeśli nie masz, ale to jest przemyślenie na inną okazję.
Kosmetyki, długopisy, ładne zeszyty, kalendarze, podstawki pod kubki, poduszki, koce, wisiorki i kolczyki. To wszystko jest tak bardzo fajne i poprawia jakość życia, czyż nie?
Przyznaję zupełnie otwarcie – nie wyznaję zero waste, niespecjalnie wdrażam się w slow life, nie prowadzę ścisłego domowego budżetu, intuicyjnie działam tak, jak mi dobrze. Czasem kłócę się z mężem, bo mnie dobrze w życiu byłoby z dwoma wazonami, a jemu z jednym, albo ja chcę mięć sześć fliżanek, każdą inną w kolorowe wzory, a on zestaw takich samych kubków, w jednym stonowanym kolorze, ale takie aferki się zdarzają i trzeba je zaakceptować.
Raz na jakiś czas, przechodząc całkiem niewinnie obok całkiem niewinnego sklepu, dostaję jednak przykrego uczucia. Brzmi to tak pretensjonalnie, jak tylko się da, ale czasem naprawdę robi mi się niedobrze na myśl o tym, że nigdy nie kupimy tych wszystkich rzeczy, a już za chwilę wjedzie nowa kolekcja WSZYSTKIEGO z jednorożcem. Albo w marynarskie paski, jeśli jest lato. Albo w płatki śniegu. W neonowych kolorach, z nowym filmem co zaraz wejdzie do kin. Poprzednia kolekcja trafi na przecenę albo do śmieci. Wyprodukujemy cały sklep nowych produktów, z których większa część pewnie się nie sprzeda, a jak się nie sprzeda, zaczniemy od nowa. Przecena, śmietnik. Rezygnacja ze słomki, wielorazowe kubki i materiałowe torby na pewno są dobre (a przynajmniej pomagają nam się czuć dobrze), ale co z tymi sklepami?
Pamiętam czasy, kiedy w Polsce nie było dużo rzeczy.
Nie, że nie było nic, bo moje świadome dzieciństwo przypada na okres transformacji i było coraz więcej, ale odczułam jeszcze radość z przedmiotów i tęsknotę za nimi. Zachwyt nad ich wyjątkowością. To, że nikt nie miał takich lalek jak moja koleżanka z przedszkola i jak pozwalała mi się nimi bawić, dopóki się nie pokłóciłyśmy. To, że każdy mój oryginalny kucyk Pony był jak cenny klejnot, bo nie dość, że kosztował sporo, to jeszcze trzeba było się za nim nachodzić. Mam je do dzisiaj, kilka zabrałam do Wielkiej Brytanii. Pluszak, którego wujek ciągnął dla mnie z wyjazdu do Niemiec, bluzka przywieziona z wakacji we Francji, to wszystko było unikatowe i cenne. Do dzisiaj pamiętam reklamę lalki syrenki z niemieckiej telewizji, o której bardzo marzyłam. Nigdy jej nie dostałam. Nawet nie dlatego, że rodzice się nie zgodzili, w sklepach po prostu takich lalek nie było. Szczerze mówiąc jej brak nie wywołał we mnie żadnej traumy. Z nostalgią wspominam wzdychanie do telewizora na jej widok.
Teraz, kiedy możemy mieć wszystko i to na następny dzień, trochę tęsknię za sklepową nędzą. Za czasami, kiedy mogłabym spędzić długie chwile w sklepie papierniczym, szukając ładnego zeszytu czy fajnego długopisu, przez co znały mnie wszystkie sprzedawczynie. Kiedy po niespotykane karteczki do segregatora jechało się na drugi koniec miasta. Co to w ogóle za koncept, NIESPOTYKANE karteczki?! Teraz gdziekolwiek nie wejdę, mogę mieć wszystkiego na pęczki. Tak jak kocham ubrania, ba, kupuję w sieciówkach, tak czuję się nieswojo z nową mini kolekcją w każdym kolejnym tygodniu. Nawet jeśli są to zwiewne kwieciste sukienki tak bardzo w moim guście, na widok piętnastej już tylko ziewam. Mogę mieć wszystko, więc przestaje mi zależeć na czymkolwiek.
W dni wielkich przecen jak Czarny Piątek czy okres zaraz po Świętach, całkiem świadomie nie korzystam z „okazji”. Jeśli mnie na coś nie stać albo nie chcę na to wydawać pieniędzy, to znaczy, że tego nie potrzebuję. Jeśli coś bardzo mi się podoba, to mogę wyłożyć na to pełną kwotę. Odkąd stosuję tę metodę, naprawdę rzadko zdarza się, żebym wracała po jakąś rzecz bo jednak nie mogę przestać o niej myśleć. Już nie daję się uwodzić przedmiotom tylko dlatego, że są tanie, po to by rzucić je w kąt i marzyć o kolejnych.
Traktuję to jako mój mały luksus.
12 thoughts on “Smucą mnie sklepy z nadmiarem rzeczy ”
A ja właśnie jestem na etapie „kupuję, BO MOGĘ”, bo poprawia mi to chwilowo nastrój. Chwilowo, bo potem ubolewam nad tym, że jednak za czasów studenckich miało się mniej pieniędzy, ale jakoś miały one większą wartość. Makes no sense, right?
No tak, te czasy jak po mangę jechało się na koniec miasta (bo tylko w jednym kiosku była) albo do innego. Za tym akurat nie tęsknię, ale zdecydowanie popieram radość z przedmiotów, ale na własnych warunkach. Nic w Black Friday nie kupiłam. Jeśli czegoś potrzebuję lub bardzo chcę – kupię to z radością w inny dzień.
Koniec miasta? Czarodziejkę z księżyca mi ciocia przywoziła z innego województwa. 😉 Podejrzewam, że teraz podobne uczucie trudno byłoby wywołać.
Czarodziejka na szczęście była w kiosku na osiedlu! <3 ale inne już niekoniecznie i pamiętam, jak na wakacje do Gdańska jechałam i tam znalazłam mangi, których u mnie nie było. 😀
Ja kupiłam, 2 książki na amazonie, w tym jedną poleconą na studiach, która wydała się sensowna, żeby pomóc mi z pisaniem i opanowaniem zasad interpunkcji w angielskim, nieważne, że nie opanowałam w polskim. Drugą dorzuciłam z koszyka, bo i tak miałam kupić. Trochę ubolewam, że nie stać mnie na zakupy u lokalnych księgarzy… Ale może po studiach. No i tak, zrobiło mi się niedobrze na duchu jak zobaczyłam te wszystkie wyprzedaże. Mam tak dużo ubrań itd., a przecież nie kupuję tak często, czasem nawet przez kilka miesięcy, a jak już coś kupuję, to 1-2 rzeczy, więc jakim prawem mam ich tyle? Czy one są złośliwe i mnożą się sekretnie? No i jak widzę te wystawy wciąż nowe i ludzi z masą toreb, co oni z tym wszystkim robią? Czy wyrzucają? Ja mam niektóre rzeczy po 7-8 lat i wciąż noszę (może dlatego duża ilość), gdybym robiła takie duże zakupy nie miałabym gdzie trzymać tych rzeczy.
W ogóle odkąd żyję w UK mam wrażenie, że konsumpcja absolutnie wszystkiego jest większa.
Dlatego, że jest taniej. Jak masz wydać 50 złotych to się zastanowisz, ale jak 5 funtów…? E tam.
Wczoraj właśnie przeżyłam kolejny kryzys emocjonalny z powodu rzeczy – których i tak nie mam zbyt wiele, ze względu na rozmiary londyńskich mieszkań. I zauważyłam, że skutecznie powstrzymuje mnie przed kupowaniem czegokolwiek myśl: gdzie ja to schowam…? Najgorsze jest nie tyle kupowanie, co wyrzucanie – wyrzucanie rzeczy, które kupiłam i jednak przydają się mniej niż wcale. No ale to nowe… Jak to wyrzucić? W Polsce to jednak idzie sprzedać czy przekazać, bo wartość pieniądza jest inna, ale tutaj…? Jak odsprzedać rzecz, która kosztowała 10-15 funtów? A góry nowych śmieci rosną. Z czasów, o których mówisz, tęsknię za tym, że rzecz zepsutą czy zużytą się odnawiało i wykorzystywało ponownie. Teraz, przy zalewie tanizny i tysiąca różnych opcji, już się nie opłaca. Eh.
Jestem tak bardzo za tym postem że az mi rumień wyskoczył na szyi z podekscytowania że jest nas więcej kobiet, które nie potrzebują mieć wszystkiego wokół, tego co oferują nam sklepy. Mnie również nie pociągają akcje typu letnia czy jesienna wyprzedaż, czy inne czarne piątki i całe weekendy razem z internetowymi poniedziałkami. Owszem, ufam tym ludkom którym zapewne trafiły się grube okazje i skorzystali na tym mocno, ale jest gro kobiet, które pewnie tego nie potrzebuje. Tak bardzo chciałabym im to wytłumaczyć, że nie liczy się mieć, a być. Mi pomogła zdecydowanie wyprowadzka z domu i analiza tego – boże, przecież to tylko wynajęcie pokoju, co ja będę pół domu tam sprowadzać. I tak też wiele rzeczy bez których nie wyobrażałam sobie życia, mogła pozostać w domu rodzinnym. A po centrum handlowym kiedy już MUSZĘ po coś iść, to mina Grumpy Cat`a to mało 😉
Z wymowa tekstu się jak najbardziej zgadzam, ale nie zgadzam się z kwestia kupowania rzeczy, na które w pełnej cenie nas nie stać. Np ostatnio potrzebowałam nowych butów do biegania i była to pilna i realna potrzeba. Udało mi się kupić buty przecenione o 60%. Kupno tych samych butów w regularnej cenie mocno nadszarpnęłoby mój budżet i po prostu kupiłabym starszy model o gorszych parametrach technicznych. Dzięki takim obniżkom cen mogę zadbać o moje stawy:)
Nie traktuję swojego podejścia jak dogmat i jeśli coś co bardzo chcesz mieć, a możesz akurat kupić taniej, to wiadomo, że warto. Po prostu unikam jak mogę okazji do „o jaki płaszczyk tani” albo „za tyle koszulki nie kupić to żal”.
Jasne, z takiego podejścia też już wyrosłam:)