Jeśli ktoś zna odpowiedź na pytanie postawione w temacie to bardzo proszę o wskazówki. Bo muszę wyznać, że przez półtora miesiąca odkąd zajmuję się sprawą raz już się prawie rozpłakałam i raz rzuciłam siarczystą kurwą.
Kiedy byłam małą dziewczynką nie wyobrażałam sobie swojego ślubu i nie planowałam z pietyzmem najdrobniejszych szczegółów. W ogóle byłam jakaś taka dżender i wymyślałam raczej jak urządziłabym kajutę gdybym była komandorem na łodzi podwodnej oraz czy mój wymarzony doberman mógłby tam ze mną mieszkać. Opisałam to w wypracowaniu o marzeniach w drugiej czy trzeciej klasie podstawówki pod wpływem ukochanego wówczas serialu SeaQuest. Potem chciałam być agentem FBI i Rycerzem Jedi, na ślub jakoś nie było czasu. W okresie nastoletnim natomiast, kiedy wszyscy wokół wydawali się GŁUPI i BEZNADZIEJNI, moim ideałem był ślub jak z Bravehearta – po ciemku, w lesie i żadnych gości, bo goście są GŁUPI.
Jako, że nie mam wymarzonej wizji idealnej uroczystości, myślałam, że mogę pozwolić sobie na pełen luz, bo będzie łatwo, przyjemnie i kucycznie, zarezerwuję salę, a potem wszystko pójdzie z górki. Pogodziłam się z myślą, że mój idealny lokal nie istnieje, bo nie ma średniowiecznych zamków w lesie nad jeziorem w centrum miasta. Uznałam, że zaproszenia nie muszą pasować kolorem do dekoracji stołu, tort nie musi być w odcieniu moich paznokci, a oczy księdza pod kolor bukietu. I tak nie będzie idealnie niczym z Pinteresta, nie da rady mieć wszystkiego, na pewno coś pójdzie nie tak, można tylko przyjąć to ze spokojem mnichów tybetańskich. Tak więc z podejściem, że Om to moje drugie imię, a Zen trzecie próbowałam wynająć lokal.
Jestem taką kapitalistyczną dziwką, której się wydaje, że jak przychodzisz do kogoś i mówisz „Dzieńdoberek, mam do wydania pieniążek, proszę, weź go” to usłyszysz może niekonieczne „dziękuję, fajnie, że jesteś i chcesz go wydać z nami”, ale przynajmniej jakieś „spoko, pieniążek wrzucaj tu” albo chociaż „daj mi już ten pieniążek, szybko!”. Lecz nie. Niektórzy po prostu nie chcą Twojego pieniążka. Uchylają się od niego nie odpowiadając na maile, nie odbierając telefonu lub uznając, że po co udzielać informacji na jakikolwiek temat, lepiej ich nie udzielać aż nie przyjdę pod ich drzwi i nie zakołaczę niczym Chrystus w piosence. Zaprawdę nie jest łatwo wydać pieniądze. Kiedy myślę, że być może na każdym etapie organizacji spotykać się będę z ludźmi, którzy gardzą mamoną, przechodzą mi po plecach ciarki.
Z dotychczasowego doświadczenia mogę zdecydowanie stwierdzić, że aby nie zostać bridezillą nie należy organizować ślubu w mieście odległym o ponad tysiąc kilometrów od miejsca zamieszkania. A najlepiej w ogóle go nie organizować. Albo kupić lokal samemu, a potem zachowywać się jak normalny właściciel biznesu i oferować rzetelną pomoc i informację w adekwatnej cenie. Na chwilę obecną mam ochotę iść na studia z zakresu architektury i budownictwa, kurs makijażu, krawiectwa i cukiernictwa. A co mi tam, przy okazji najlepiej wstąpię w przebraniu do seminarium. I tylko dorożki chyba nie pociągnę, bo nie dam jednocześnie rady w niej siedzieć.
Zorganizować to wszystko i w ogóle się nie zdenerwować to wielka sztuka. Także wielki szacun dla wszystkich byłych i obecnych Panien Młodych, którym się to udało. A do tego jeszcze zadowolić rodzinę…Ale to już zupełnie inna historia.
|Zdjęcia pochodzą w wpisu o ślubie moich znajomych ze studiów, więcej zdjęć tutaj|