Na nasze zainteresowania, gust czy nawet osobowość ma wpływ mnóstwo osób i czynników. Rodzice i bliższa czy dalsza rodzina, szkoła, idole, pierwsze miłości. Niektórzy wychowują nas całkiem świadomie, inni zapadają w pamięć na zawsze, chociaż kontakty z nimi są sporadyczne. I nawet nie wiedzą, że istniejemy, że dany kolor na zawsze będzie nam się z nimi kojarzył. Że stworzą nasz gust literacki albo muzyczny i rozwiną naszą wyobraźnię. Że wspomnienia związane z nimi, choć nie są jakieś spektakularne, będę w pamięci absolutnie magiczne i będziemy chcieli nazwać ich imieniem własne dziecko. Na pewno nie wiedzą tego moje dawne starsze koleżanki.
Marta z piętra, Beata z angielskiego, Anita z bloku babci i inne Anie, Dagmary czy Agnieszki. Dagmara, wyobraźcie sobie, zapytała się mnie na schodach w podstawówce czemu płaczę. Miała czternaście lat i nosiła naszyjnik z serduszkiem. Moje tonące w otchłani rozpaczy siedmioletnie jestestwo wyznało między jednym a drugim rykiem, że na lekcji nie zdążyłam narysować wszystkich jajeczek w ćwiczeniach. Od tamtej pory była moją super koleżanką, chociaż nasza znajomość ograniczała się do mówienia cześć na korytarzu. W pierwszej klasie znać kogoś z ósmej – to był naprawdę straszny czad.
Z każdą z tych osób mam jakieś specjalne wspomnienia, które pozostaną ze mną na zawsze. Marta, z tego co wiem obecnie pani stomatolog, była dla mnie absolutną wyrocznią w kwestiach stylu i do dzisiaj odnajduję jej ślady w tym co mi się podoba i co noszę. Kiedy ją poznałam była jedenastoletnią hipiską z grzywką i loczkami. No wiecie, na tyle, na ile można być wtedy hipisem. Nosiła srebrną pacyfę i T-shirty sprane i zniszczone w najbardziej zachwycający sposób. Kiedy zaczęłam świadomie podejmować decyzje w kwestii ubrań (no wiecie, na zasadzie „mamo kup mi kup mi to jest SZAŁOWE”) określenie hipisowskie przez wiele lat było synonimem słów cudowne oraz najlepsze. Jednak czas leciał i jak to bywa z wiekiem, idąca do liceum Marta stała się minimalistką. To znaczy nosiła jeansy, szary sweter i szary plecak, u którego dyndała radośnie szara maskotka Nici. Poznała mnie też ze swoimi koleżankami z klasy, każda z nich była minimalistyczna i szara niczym Gandalf. I taka dorosła, godna podziwu, dostojna. Chociaż popalały za śmietnikiem i po kryjomu całowały się na klatce z chłopakami.
Nie wiem czy gdybym dzisiaj spotkała Martę miałybyśmy sobie coś do powiedzenia. Może lubi inne swetry? Może nie nosi szarego? Nie widziałam się z nią od kilkunastu lat i możliwe, że już nigdy się nie zobaczymy. No, chyba, że w lustrze. Kiedy założę szary sweter, ułożę grzywkę i loczki. Dzięki, Marta. Jesteś fajna.
6 thoughts on “Starsze koleżanki”
Dzięki za tę sentymentalną podróż! Tak wiele podobnych osób jest/było w moim życiu. Czasem się zastanawiam, kim są teraz.
To w ogóle magia, że osoby z 8. klasy wydawały nam się kiedyś już dorosłe. Kiedy ja byłam w ich wieku, uświadomiłam sobie ułudę perspektywy – nie byłam dorosła, nawet nie za blisko (choć ofkors uważałam się za doświadczoną, steraną życiem kobietę ;)).
Swoją Beatę też miałam. Była chyba w siódmej klasie, ja chyba w szóstej. Albo piątej. W każdym razie, wtedy w szóstej klasie się skakało w gumę i nie myślało o farbowaniu włosów. Obroniła mnie przed koleżankami z klasy, które chciały mnie wrzucić do kałuży. Była śliczna, a przynajmniej wtedy za taką ją uznałam. Czarne włosy, ciemna cera, rysy twarzy jak u lalki, sweterek i prosta spódniczka. Była też inna Beata, z klasy starszego brata. Według mojej mamy w zwykłej koszulce i jeansach i bez żadnej super fryzury wyglądała zawsze wspaniale. Zamiast się na niej wzorować i szukać w sobie naturalnej nonszalancji, stwierdziłam, że nigdy nie dorównam innym. Później byli ludzie z internetu, których poznałam na czacie o Star Wars, a potem na pierwszej blogowej platformie, gdy prowadziło się nastoletnie pamiętniczki i pseudoartystyczne fotoblogi. Byli zawsze albo starsi albo młodsi. I dużo się od siebie uczyliśmy. Kiedy nie miałam ponad pół roku komputera, pisaliśmy papierowe listy. Nawet zdawałam korespondencyjnie egzamin na adeptkę Jedi 😀
Wspomnienia są zajebiste. Po prostu.
Miałam taką jedną, szkoda ze przyjaźniła się z mean girls naszej szkoły, nigdy nie byłam pewna czy tym razem można iść razem do McDonald czy należy uciekać. Moje dzieciństwo się skończyło gdy opowiedziała mi o wszystkich chłopakach z którymi się umawiała. Po latach wiem ze polegało to na „chłopcy z którymi mówiliśmy sobie cześć na korytarzu”.
Nie pamiętam swoich starszych koleżanek, w sumie nie wiem, czy je posiadałam. Za to pamiętam, jak sama byłam jedną z nich dla koleżanek mojego młodszego o 4 lata brata, którego w wieku 10-11 lat odbierałam z przedszkola i czasem siedziało się tam jeszcze chwilę, dla siostry jego najlepszego kumpla (młodszej ode mnie 11 lat), którą trochę oszukiwało się w piłkę nożną na pegasusa, czy dla paru takich małych berbeci z pierwszej klasy, którymi będąc w klasie szóstej czułyśmy się z koleżankami w moralnym obowiązku opiekować.
ojej… aż mi się przypomniało o mojej starszej koleżance. Mieszkała w bloku obok, była wysoką blondynką w okularach. Ja byłam w pierwszej klasie, ona w szóstej (chyba), ktoś posądził ją o kradzież zegarka od „bogatej” kolezanki z klasy… Siedziała i płakała na ławce w sali gimnastycznej, a ja podeszłam i zaczęłam ją wypytywać, co się stało. Była jedną z tych najbardziej wyśmiewanych w szkole, ale bardzo się polubiłyśmy. Kiedy szłam z nią przez szkołę, a ktoś z daleka mówił, że od niej śmierdzi, gorączkowo szukałam tematu do rozmowy, żeby tylko nie usłyszała co mówią… Wiedziałam, że mówią prawdę, ale nie miałam serca jej tego powiedzieć – w końcu miałam nie więcej niż 7 lat, a ona nie pochodziła z zamożnej rodziny… Chyba mimo wszystko to ja byłam tą „starszą” koleżanką… Rok temu musiałam ją po raz ostatni odprowadzić na cmentarz – jej wielkie serce nie wytrzymało ciągłego czekania na przeszczep… A szkoda, przeszłabym się do niej znowu na obiad, i została do kolacji, aż rodzice nie będą z sąsiedniego podwórka mnie wołać, bo przecież nie mieliśmy wtedy telefonów 🙂