Wielokrotnie napotykam się na opinię, że mój blog jest w porządku, ponieważ reklama nie jest na nim specjalnie spotykana. Trochę uwiera mnie ta metka wielce niekomercyjnej blogerki, przede wszystkim dlatego, że jest nie do końca prawdziwa. Do diaska, pracuję w sprzedaży reklam! Absolutnie wierzę, że jakościowe rzeczy (co mi tam, niech będzie, że za takie uznaję moje treści, przynajmniej się staram, nie?) też mogą się sprzedawać i mają do tego prawo. A nawet mogą się sprzedawać za więcej pieniędzy niż niejakościowe. Nie gardzę pieniędzmi ani trochę, bardzo je kocham i ciepło o nich myślę. Tak więc nie czuję żadnej wyższości odnośnie (dobrych i ciekawych) wpisów sponsorowanych.
Ale…
Blog nie jest (niestety?) moim źródłem utrzymania i nawet gdyby był, musiałabym być bardzo znaną i dochodową blogerką, żeby zapewnił mi podobne przychody co etat. Nie znam też zbyt wielu historii sukcesu mieszkających poza Polską blogerów. Właściwie to znam jedną, a i to jest osoba z absolutnej czołówki blogosfery, a przynajmniej swego czasu była. Inaczej jest pewnie w przypadku youtuberów, ale póki co nie jestem gotowa na dozę krytyki, której spodziewam się przy kręceniu filmików, więc przemilczmy temat.
Reklama na blogu pojawia się wtedy, kiedy na widok oferty myślę od razu “ale fajnie”. Żeby ta sytuacja miała miejsce, musi zajść kilka czynników. Po pierwsze – trzeba ofertę dostać. To taka rzecz nie do obejścia. Co się zdarza, nawet nie jakoś rzadko, ale też nie tak często jakbym chciała. Od lat wydaje mi się, że może to kwestia oderwania od Polski, ale może to być też kwestia, że ciężko mną coś sprzedać. Nie wiem. Dalej, obiekt reklamy musi pasować do bloga oraz muszę dostać odpowiednie wynagrodzenie. Nie jestem niekomercyjna, jestem okropnie pragmatyczna i znakomita większość ofert mi się nie opłaca. Rzeczy, na które nie zawsze mam ochotę, robię za pieniądze codziennie od dziewiątej do siedemnastej. Takie prawo pracodawcy, może ode mnie wymagać, nawet kiedy wolę grać w bierki. Daje mi za to pieniądz, który pozwala mi nie robić rzeczy, na które nie mam ochoty, między siedemnastą i dziewiątą. To jest czas na rzeczy miłe, puchate i ulubione.
Uzbieranie fanpage’a z jedenastoma tysiącami fanów zajęło mi lata. Dla wielu to z pewnością pryszcz, dla mnie moja społeczność jest najmojsza. Znam swoją wartość (nawet, jeśli jest wyimaginowana, to mam jakąśtam jej wizję) i to ile czasu wkładam w tekst.
Ilekroć Was spotykam, zawsze jesteście inteligentnymi osobami, którym nie chcę wciskać kitu. Znam wartość Waszej uwagi. Są bardzo konkretne stawki, za które dzielę się tymi wartościami z odpowiednim klientem. Poniżej tych stawek wolę grać w grę. Albo oglądać serial. Ostatnio podoba mi się Wersal. Polecam za darmo.
Jestem też, co zawsze podkreślam, okropnie leniwa. Na przykład na samą myśl o programach afiliacyjnych i spędzaniu czasu na wklejaniu linków, żeby ktoś może kliknął i może kupił polecany przeze mnie produkt, robię się senna. Na myśl o tym, że musiałabym pisać teksty, w których polecałabym produkty, cierpię. Oczywiście pisuję takie teksty, ale zgarniam wtedy produkt ze swojej półki i nie muszę myśleć, w którym programie afiliacyjnym się znajduje. Totalnie szanuję pracowite osoby, które poświęcają dużo czasu na teksty o najlepszych ubraniach na każdą porę roku i prezentach na różne okoliczności. I dostają za to zasłużoną prowizję. Sama nigdy nic w ten sposób nie kupiłam i nie planuję, choć wiem, że w praktyce to się różnym osobom sprawdza. Serce mi mówi, że wolicie przeczytać coś o filmie czy wannie, zamiast polecenia zakupowe. Być może totalnie się mylę i to jest coś, co Czytelnik kocha. Nie wiem, Wy wiecie, możecie zawsze dać mi znać.
Muszę sprzedawać różne rzeczy przez osiem godzin dziennie, więc choć teoretycznie mam niezbędne skille, nie mam już motywacji do kontynuowania sprzedaży siebie reklamodawcom. To nie jest coś, co na pewno nigdy nie ulegnie zmianie, ale tak to wygląda. Musi mi być w moim małym banalnym życiu za dobrze, muszę mieć za dużo pieniędzy, bo nie ma we mnie głodu sprzedaży siebie po godzinach. Trochę szkoda, ale jednak koc i wanna naprawdę są cudownie miłe.
Podsumowując, nie jestem niekomercyjna, chętnie bym się sprzedała komuś fajnemu i trzaskała mnóstwo kasy. Mam jednak taką uciążliwą barierę, że skoro wystarcza mi na wszystkie potrzeby, to po etacie chcę robić rzeczy, które mnie kręcą i nie odkładam gry, koca czy łuku za mniej niż XXXX zł. Wciąż wyobrażam sobie, że któregoś dnia zostanę blogowym człowiekiem sukcesu, ale może to pozostanie na zawsze w sferze sennych marzeń.
9 thoughts on “Reklama na blogu – krótkie przedstawienie mojej filozofii”
Bardzo szanuję Twoje podejście. Uważam, że robienie rzeczy na siłę jest bez sensu, szczególnie jeżeli mowa o czymś, co jest pasją. Wiadomo, zawsze fajnie zarobić, ale gdybyś nagle zaczęła promować odchudzające herbatki, czy wybielacze do zębów, to prawdopodobnie spadłabym z krzesła. Najważniejsze to robić co się czuje i no czasami fajnie mieć coś takiego swojego, odrealnionego 🙂
Powodzenia!
Och, akurat wybielanie zębów mogłabym promować, bo przydałoby mi się je wybielić…Sądzę, że o wielu rzeczach można napisać dobre teksty, po prostu dobry tekst to wysiłek, a wysiłku nie wkładam „gratis”.
Jak dla mnie to już jesteś blogowym człowiekiem sukcesu 🙂
Hah, dziękuję 🙂
Mi tam nie przeszkadzałaby reklama na blogu, o ile nie pojawiałaby się częściej niż raz na kilka (5-6) postów i zarazem była transparentna i spójna z tematyką bloga 🙂
Tak, zdecydowanie to. Trzeba tylko mieć tyle propozycji 😉
„Serce mi mówi, że wolicie przeczytać coś o filmie czy wannie, zamiast polecenia zakupowe.” – Twoje serce ma absolutną słuszność. Są rzeczy ważne i ważniejsze, a do tej drugiej kategorii – według mnie – zaliczają się właśnie filmy i kąpiele. A najlepiej jedno i drugie jednocześnie.
Nie ma nic gorszego niż robienie czegokolwiek wbrew własnej woli. Skoro nie czujesz chęci pisania postów reklamujących najnowsze żelazko, nie rób tego. Jeśli zechcesz, kiedyś odłożysz swój łuk i napiszesz, myślę, że nie ubędzie Ci przez to fanów. Przychodzę tutaj i na Facebooka poczytać Twoje myśli, bo operujesz słowami lepiej niż niejedna tzw. lifestylowa blogerka, a czy będą one (myśli) dotyczyć sukienek z Zary, ciekawych zakątków rodem z „Bravehearta” lub każdego innego tematu, w tym żelazka marki X, to i tak zostanę, położę się pod kocem i z kubkiem herbaty oraz zadowoleniem przeczytam kolejny tekst.
(Ośmieliłam się napisać swój pierwszy komentarz na Twoim blogu, którego czytam już jakiś czas. Chciałam to zrobić już przy poprzednim poście, jednak ze względu na swój gust, który średnio wpasowałby się w resztę dyskusji, wolałam przemilczeć sprawę 😉 )
Och, chodzi mi po głowie tekst o rzeczach z sieciówek, które są dobrej jakości 😉 Może ktoś by czytał.
Czytałby, czytał!