Wysokie miejsce na listach moich ulubionych biadoleń i frazesów, zajmuje kultowe stwierdzenie o związkach. Wiesz, to takie czasy, kiedyś walczyło się i zabiegało o miłość, a teraz ludzie rozstają się przy najmniejszych trudnościach. Nie to co kiedyś. Kiedyś to się szanowało i naprawiało rzeczy i związki, bo były porządne. Teraz wszystko jest jednorazowe, szybkie, wymienne, zaraz kupisz nowe.
Kiedyś to magiczne miejsce poza czasem. Umiejscowione jest w złotym momencie dziejów, kiedy już rozprawiliśmy się z niewygodnymi demonami przeszłości, ale jeszcze na horyzoncie nie pojawiło się widmo teraźniejszości. Ciężko określić ile lat trwało kiedyś i w której dekadzie miało dokładnie miejsce. Na pewno nie teraz. Stwierdzenia jak to kiedyś było lepiej są takie fajne. Kiedyś wszyscy mieli pracę, byli piękni, młodzi i uczynni. Nie było przestępców, terrorystów, gwałcicieli i nikt się nie zdradzał. Ludzie wyznawali prawdziwe wartości i byli dobrzy. I żyli długo i szczęśliwie. A potem się obudziliśmy.
Te stwierdzenia to w znakomitej części oczywiste bzdury, uogólnienia, fetyszyzowanie przeszłości i wypieranie niewygodnych wspomnień. Większość z nich to zło, ale ten tekst o miłości zajmuje specjalne miejsce w moim sercu. Ja tam się akurat cieszę, że obecnie częściej się rozstajemy i szukamy nowych sposobów na życie.
Z góry uprzedzę zarzut, że rodzina jest najwyższą wartością, a ja gloryfikuję niedojrzałość, hedonizm i degenerację. Rodzina i bliscy są najwyższą wartością, ale pełna rodzina jak z elementarza: mama, tata i dzieci, już niekoniecznie. Nie w każdym przypadku. Gdybym mogła oszczędzić sobie wszystkich lat wysłuchiwania kłótni rodziców oraz ciągnącego się, jadowitego rozwodu, zrobiłabym to bez chwili namysłu. Gdyby moi rodzice rozstali się lata wcześniej, byłabym z pewnością szczęśliwszą osobą. Naprawianie i ciągnięcie związku “dla dziecka” może być większą krzywdą, niż jego zakończenie w cywilizowany sposób. Piszę to też z perspektywy osoby będącej w tym samym związku od kilkunastu lat. Jak widać sama lubię zobowiązania, wierność, lojalność i takie tam różne. Nie jestem żadną pożeraczką serc ani poszukiwaczką miłosnych doznań z przypadkowymi osobami, chociaż gdybym nią była to też byłoby spoko.
Rhett i Scarlett byli oczywiście STWORZENI dla siebie. Chociaż im dłużej o tym myślę, to może jednak nie?
Cenię zbudowaną przez lata bliskość i intymność ponad większość spraw doczesnym, ale to dlatego, że na myśl o powrocie do domu czuję radość i uśmiecham się. Wiem, że czeka tam na mnie wsparcie i zrozumienie. Nie każdy to ma i na myśl o tym, że można wracać do domu, który nie jest odskocznią od świata i bezpiecznym sanktuarium, przechodzą mi ciarki po plecach.
Cieszę się, że znajomi w moim wieku, którzy wzięli śluby z osobami zdecydowanie dla nich nieodpowiednimi, są po rozwodach i mogą zaczynać od nowa. Głęboko wierzę, że nie rodzimy się by być nieszczęśliwymi. Cierpienie jest częścią życia, trzeba się z nim pogodzić, ale tkwienie w nim nie jest cnotą. Są związki, których nie warto naprawiać i reanimować. Z wielu względów. Oczywistym przypadkiem są patologiczne sytuacje związane z przemocą i uzależnieniami, których nie da się wyleczyć mimo prób. Ale tu nie chodzi tylko o patologie. Niektórzy ludzie po prostu nie są dla siebie dobrzy. Każde z osobna może być naprawdę świetną osobą, a kiedy są razem wychodzą z nich najgorsze cechy. Inne osoby mogą po prostu przestać czuć się ze sobą dobrze. Zmieniamy się i ewoluujemy. To piękne, jeśli robimy to razem. Lepiej jednak robić to osobno, niż niszczyć się nawzajem, bo ewoluujemy w kierunkach niekompatybilnych.
Żaden związek nie jest idealny, w każdym są gorsze i lepsze momenty. Od nas zależy czy uznajemy, że to jest czas, żeby o siebie zawalczyć czy to już bez sensu. Czy wyższą wartością jest bycie razem, czy jest po co być razem, czy może nowy początek. Związek nie polega na ciągłej walce o siebie. Jeśli walka nigdy nie ustaje, być może nie jest już wcale walką, tylko próbą reanimacji nieboszczyka?
Kiedyś było lepiej, bo istniał podwójny standard zachowań kobiety i mężczyzny. Żona miała być cnotliwa, była od strzeżenia domowego ogniska, nie od cielesnych żądz. Czysta i idealna. Jej usta święte, przecież całuje nimi dzieci. Od potrzeb seksualnych mogła być prostytutka, służąca za kloakę społeczeństwa, utrzymująca je w ryzach. Nie wymyślam tego, to są moralne wykładnie epoki wiktoriańskiej. Mąż mógł bić, pić i wyrządzać wszelkie okropności, bo w końcu cnota żony uzmysłowi mu jego występki. He he.
Kiedyś rozwód był powodem do wstydu. Podobnie jak nieślubne dziecko, seks przed ślubem czy bycie zgwałconą (choć tu można dyskutować, ile się zmieniło). Kiedyś ludzie byli ze sobą o wiele częściej, bo po prostu tak wypadało, pasowało to rodzinom, był najwyższy czas, tego się od nich oczekiwało, to się bardziej opłacało.
Rany, jak ja się strasznie, strasznie cieszę, że nie jest już zupełnie tak jak kiedyś.
17 thoughts on “Związek to nie pralka, żeby go ciągle naprawiać”
Tekst świetny i całkowicie w punkt, ale bardzo zaciekawiło mnie Twoje spojrzenie na Rhetta i Scarlett – czemu uważasz, że nie pasowali do siebie?
Mi Rhett i Scarlett bardziej niż „pasujący do siebie” wydają się „siebie warci”. To była para ludzi, którzy właściwie z nikim nie mogli być szczęśliwi przy swoim podejściu do współmałżonka. Rhett nie lubił i nie potrafił ukazywać swoich prawdziwych uczuć, kryjąc się za maską cynizmu i nihilizmu, choć w jego przypadku i tak było nieco lepiej, bo zdążył przekonać się przy Bonnie i Melanii, że istnieją jednak wartości dla niego ważne. Scarlett była za to osobą tak egocentryczną, kapryśną i nieempatyczną, że trudno mi wyobrazić sobie męża, którego by doceniła – Ashley był fajny, dopóki był niedostępny i tajemniczy, później okazało się, że to nudziarz i duże dziecko. Rhett był be, bo nie obsypywał jej komplementami, nie adorował i rzadko jej w czymkolwiek ulegał – po jego odejściu okazało się nagle, że był taki charakterny, że czuła się przy nim bezpiecznie i nigdy się z nim nie nudziła. Scarlett była generatorem toksycznych związków, bo zawsze chciała tego, czego nie mogła dostać – gardziła każdym ze swoich trzech mężów, a na koniec wzgardziła też Ashleyem, do którego wzdychała od 11 lat.
Zgadzam się z Magdaleną. Kocham tę opowieść, wzruszam się i ekscytuję każdą ich interakcją, bo to świetnie wygląda na ekranie. Ale czy chciałabym być w takim związku? Nie za bardzo…
Przyznam sie ze ksiazke przeczytalam jakies 4 lata temu pierwszy raz, wiec moze dlatego nigdy nie widzialam nic idealnego w zwiazku Rheta i Scarlett. Wrecz przeciwnie, uwazalam ze jest to zwiazek meczacy i dosc toksyczny.
Scarlett nie lubilam i uwazalam ze jest strasznie antypatyczna bohaterka. MagdalenaJawor swietnie opisala czemu. Rhet tez jakos nie przypadl mi do gustu, ale to chyba dlatego ze ja nie lubie takich bohaterow ktorzy sa zimni i nie czuli ale to nie wazne bo glowna bohaterka ma zobaczyc w nich dobro i sie w nich zakochac.
Ksiazka nadal jest fantastyczna, no i koncowka byla moim zdaniem idealna.
Z tekstem się zgadzam i podpisuję wszystkimi kończynami.
Jedyne z czym mogłabym polemizować to kwestia tytułowej pralki: ja wiem, że kiedyś produkowano solidniejsze rzeczy i stare pralki są praktycznie nie do zdarcia, nawet jeśli po dziesieciu latach ciągłych napraw oryginalna została jedynie obudowa, ale technologia tak jak społeczeństwo (tylko nieco szybciej) też idzie na przód.
Czasami po prostu lepiej pozbyć się trupa z domu bo trzymanie go jest nieopłacalne, nieekologiczne i szarga nerwy.
Swoją drogą ludzie gloryfikujący dawne, trwałe małżeństwa chyba zapomnieli policzyć te wszystkie trupy pod pod klepiskami obór i stodół.
Sama prawda. Choć przyznaję, że i tak warto mieć w sobie sporo cierpliwości. Na początku naprawdę trzeba się trochę dotrzeć 😉 Zapraszam na mojego bloga o związkach http://nasze-zycie.pl/
Amen! „Niektórzy ludzie po
prostu nie są dla siebie dobrzy. Każde z osobna może być naprawdę
świetną osobą, a kiedy są razem wychodzą z nich najgorsze cechy.” Rein w sendo, podpisuje się dwoma rekami, ja DUMNA ROZWÓDKA, do dziś, aż po kres mych dni, bede uwazała mój rozwód za jedną z najlepszych zyciowych decyzji, która dała mi drugie zycie i niezwykłą silę rozpędu.
Stanowczo, gloryfikowanie przeszłości to taki mój ulubiony refren, który już mnie nawet nie wkurza, tylko stanowi takie uzupełnienie mojej kolekcji refrenów ^^
Aczkolwiek niektórym ludziom to bym chciała powiedzieć, że w związkach istnieje coś takiego jak np. rozmowa o problemach albo wspólne rozwiązywanie problemów, bo oni widocznie mają tylko guziczek „porzuć tego i znajdź lepszego”. Mam nadzieję, że to z wiekiem przechodzi.
Mam wrażenie, że jestem jakimś zrypanym pokoleniem. Prawie nikt z mojego środowiska nie ma pełnej rodziny. Przeważnie rodzice są rozwiedzieni od lat, w niektórych przypadkach od niedawna. Chyba nie znam nikogo, kto by miał po rozwodzie normalne życie. Moi znajomi są sami z siebie dość trudnymi ludźmi, dodatkowo niszczonymi przez swoje nienormalne matki, które odreagowują rozwód, albo przez swoje rozwodowe traumy z dzieciństwa. Nieliczne jednostki z pełną rodziną bardzo dziwnie wyróżniają się w tłumie. To uczucie, gdy jesteś dzieckiem z liceum i widzisz, jak kumple zazdroszczą ci ojca – bo w ogóle go masz, bo jeździcie razem na wycieczki, bo masz się z kim kłócić – i masz wrażenie że robisz coś źle tą swoją dziwną, pełną rodziną, że nie pasujesz. Jestem bardzo ciekawa, jakim pokoleniem będziemy my, czy nie będziemy w stanie tworzyć zdrowych związków, czy właśnie odwrotnie, będziemy twardo trwać w nawet tych złych, żeby tylko nie robić swoim dzieciom tego, co nam zrobiono. Widzę u znajomych obie te rekacje, więc nie wiem, zobaczę jak będzie za kilka lat. Cóż, każde pokolenie ma swoją traumę.
A wiesz ja się tak trochę jednak nie zgodzę z uznaniem że kiedyś to było chujowo bo podwójne standardy i tak naprawdę ludzie byli nieszczesliwi i trzeba było być w związku bo trzeba. To ten sam rodzaj uogolnoenia który skrytykowalas że kiedyś o związki się dbalo.
Owszem zgadzam się że trwanie że sobą dla dobra dziecka mimo że się ludzie nienawidzą to tworzenie jednostki która będzie mocno pokrzywdzona psychicznie, czy trwanie w patologiach. Ale naprawdę nie dostrzegasz że obecnie ludzie zaczynają przeginac w drugą stronę?
„Ojej nie jesteśmy idealna para z istagrama on/ona ma jakieś wymogi, oczekiwania, przestaje być wpatrzona we mnie, nie jestem bezwzględnie szczęśliwy bo musimy się dotrzeć po okresie zakochania – wywalam do kosza i idę po nowego partnera”. A potem kolejne kilka związków które kończą się praktycznie w tym samym miejscu. Bo trzeba popracować a nie tylko bujac się na fali zakochania i idealizowania partnera.
Nie mówię że wszyscy wiadomo ale naprawdę dostrzegam chora wręcz tendencje do bezwzględnego szczęścia a jak go nie ma to jak z nowym telefonem idę po nowy do sklepu.
Nie chce przesadnie gloryfikowac dawnych czasów bo były różne i nie wszystkie zachowania stamtąd były dobre dla człowieka ale naprawdę moi dziadkowie byli ludźmi którzy potrafili się docierać mając lat 80. I robili to z szacunkiem i miłością.
Znam mnóstwo par w wieku mojej mamy którzy przepracowali kryzysy oraz tych (w tym moja mama) którzy uznali że ktoś jest toksyczny i to nie ma sensu i wzięli rozwód by dać dzieciom normalne wzorce.
Żadne czasy nie były idealne ale Mo wszystko zauważam że dzisiejsze (mówię głównie za te dwie dekady w których coś już dostrzegam) trochę bardziej dehumanizuja drugiego człowieka i nie tylko ja bo podobne wnioski możesz znaleźć w badaniach na temat właśnie związków, czy zaburzeń u ludzi.
Nie zgodzę się, że obecnie człowiek jest dehumanizowany w porównaniu z sytuacją dekadę czy X dekad temu. Nie było (jeszcze) lepszego momentu w historii dla wielu, wielu typów człowieka nie będących białym heteroseksualnym mężczyzną z klasy średniej.
Nie twierdzę w żadnym momencie, że teraz nie mamy problemów w związkach, a kiedyś w każdej relacji były podwójne standardy. Jednocześnie teraz po prostu widzimy mnóstwo rzeczy, których kiedyś nie bylibyśmy w stanie zobaczyć. I przechodzimy nad nimi do porządku dziennego.
A tendencja do bezwzględnego szczęścia mierzy się wciąż z tendencją do bezwzględnego nieszczęścia.
Zacytuję samą siebie z podobnego tekstu (ośmielę innych do cytowania mnie 🙂
Jaki jest logiczny argument za tym, że komukolwiek powinno być wstyd za rozwód? Jak rozumiem, mówimy o sytuacji, w której dwoje dorosłych ludzi decyduje, że nie chce już dłużej prowadzić życia razem. Nie o zabijaniu szczeniaczków albo kopaniu dzieci w głowę. Nie widzę powodu, dla którego społeczeństwo miałoby wywierać na człowieka jakąś presję związaną z jego decyzjami matrymonialnymi.
Cóż, kontrola nad seksem jest elementem zarządzania społeczeństwem, znanym od tysiącleci…;)
Prawda – dlatego nie rozumiem, że niektórzy wciąż wyrażają tęsknotę za silniejszym egzekwowaniem tej kontroli 😀
Taki post akurat w momencie gdy jestem podczas mojej pierwszej lektury „Przeminęło z wiatrem” <3.
Kiedyś zawsze będzie utopijnym miejscem, do którego uciekamy. Niezależnie, czy to nasze Kiedyś, czy Kiedyś świata. Mechanizm jest prosty – wypieramy szkodę, gloryfikujemy sentyment. Gdy mówi się o byciu ze sobą dla jakiegoś domniemanego dobra, przed oczami staje mi mój rok temu zmarły dziadek. Z kobietą, która na niego krzyczała, robiła mu awantury był całe życie. Całe życie był z moją toksyczną babcią. Kierowała nim przyzwoitość i chrześcijańskie zobowiązanie wobec podjętego sakramentu, więc w pokorze przyjmował to, jak traktowała go żona. Dziś wspomina się go jako złotego człowieka, jednak ani moja mama, ani moja ciocia nigdy nie spojrzałyby na niego źle, gdyby zdecydował się od tej kobiety uwolnić. Wobec tego Kiedyś wcale nie oznacza czasów lepszych. Kiedyś oznacza czasy inne, które zarówno przeważały, jak i urągały naszym.
Amen.
No, nie do końca. Kiedyś męża wybierali ci rodzice. To znaczy nie licząc lat 70, kiedy masę ludzi wybrało źle, bo wybrało z miłości i bez powodu tak naprawdę (stąd ogromna liczba rozwodów w pokoleniu naszych rodziców w porównaniu do pokolenia naszych dziadków). Kiedyś kobieta się trzy razy zastanowiła, zanim poszła na randkę, dziś robi to z randomowymi chłopakami z neta, gdzieś koło 25 roku radośnie zaczyna bawić się w sesje przedślubne, poślubne, weselne, ciążowe.. ups… mój mąż mnie zdradza! I nie pomaga przy dziecku! Bach, rozwód. Kiedyś małżeństwo to była umowa handlowa. Majątkowa. Nic związanego z miłością. Obie strony miewały kochanki i kochanków, tylko się nie afiszowały. Niziny społeczne nie były specjalnie purytańskie jeśli chodzi o cnotę, ale że miało się na wychowaniu piątkę, a bywało że i dwunastkę dzieciorów, to zwyczajnie na kogoś więcej niż męża czy żonę nie starczało czasu. Dziś mamy dużo czasu. Za dużo. To się ludziom w głowach kiełbasi.
W moim sercu specjalne miejsce skąpane w nienawiści ma stwierdzenie: „kiedyś to kobiety na polu dziecko rodziły i szły pracować dalej”. Jak ktoś rzuca takie hasło, to mam szczerą ochotę na przemoc fizyczną.