To nie jest tekst o podręcznikach do ekonomii. Ekonomia ma jakiś związek z matematyką, a ja nie mam kompetencji, żeby wypowiadać się w kwestiach matematyki. Ten tekst traktuje o istocie i sensie książki. Jest nieco głupi, nieco płytki i nieco pretensjonalny. Nie rozwiąże za Ciebie żadnego problemu. Chyba, że nie masz co robić popijając herbatę. To wtedy tak.
Przyznaję bez bicia, że nie jestem mistrzem planowania czasu i bez bata w postaci etatu, spędzam większość czasu leżąc, śpiąc i grając w gry oraz habilitując się z facebooka. Pracując na etacie też spędzam czas podobnie, ale przez dziewięć godzin dziennie mam coś na kształt dowodu, że danego dnia miałam jakieś osiągnięcia. Z konieczności zaczęłam codziennie zmuszać się do czytania przez przynajmniej pół godziny, inaczej wstawiam sobie minusik. Potęga tego minusika jest fenomenalna, bo odkąd codziennie kontroluję czytanie, jeszcze nie uzbierałam trzech. Nie chcę nawet myśleć, co się stanie, jeśli uzbieram trzy…Skończyłam za to dwie książki.
W przypadku jednej z nich pół godziny czytania oznaczało jedną trzecią objętości. W przypadku drugiej, to jakieś kilkanaście stron. Która z tych książek bardziej się opłacała?
Jedną była nowo wydana pozycja youtubera i twitterowego kolegi Marco Kubisia pod tytułem „Koszmarne istoty, które spotykasz każdego dnia”. Druga to “Fiasko” Lema. Skończyłam czytać Marco w mniej więcej półtorej godziny. Lema męczyłam długie tygodnie. Wiele, wiele tygodni. Nie wszystko rozumiałam, właściwie to większości nie rozumiałam i chwilami łapałam się, że nie widzę gdzie kończy się opis, a zaczyna akcja. Wiem, że trzeba cierpieć, bo Lem to człowiek mądrzejszy ode mnie i zwykle mnie koniec końców czegoś ważnego uczy, nawet jeśli opis usypia. I rzeczywiście. Ostatnia strona daje mi mentalnie w twarz. Czuję, że to LITERATURA. Marco czytam jakbym wsuwała czekoladę. Nie wiem, gdzie zaczyna się książka, a kończą cukierki. Czytając mam wrażenie, że opowiada mi bajkę. Która z tych książek jest lepsza?
Będąc pretensjonalną maturzystką, podjęłam postanowienie czytania wyłącznie książek wybitnych. Klasyki literatury, arcydzieł. Błagam, nigdy nie idźcie tą drogą. Odkryjecie wtedy, że “Nędznicy” wcale nie są lekturą do poduszki. To znaczy może właśnie są, bo przez kilka dni będziecie zasypiać dokładnie w tym samym momencie dyskusji o Napoleonie. Tak jak kocham twórczość Victora Hugo, tak był to skuteczny środek nasenny. O wiele lepiej o tej porze wchodziła natomiast seria o Sookie Stackhouse, na podstawie której powstało “True Blood”. To nie jest wybitna literatura, raczej paranormalne romansidło, ale dostarczyła mi przyjemnej rozrywki i zawierała parę motywów oddziałujących na wyobraźnię. Chociaż nie zmieniła mojego życia, a Dostojewski na przykład zmienił. Co się zatem opłaca czytać?
Schodząc na kwestie czysto finansowe, uwielbiam cienkie książki. Jeśli coś jest dobrze przemyślane i sprawnie napisane, to i na kilkudziesięciu stronach da się zmieścić cuda. Pisałam o cienkiej książce Orwella. Dała mi więcej do myślenia niż niejedno opasłe tomiszcze. Na pewno więcej niż cały „Harry Potter” (choć przecież „Harry Potter” jest bardzo fajny). Do diaska, nawet więcej niż Lem. Jednak książka Orwella kosztowała jakieś pięć funtów za kilkadziesiąt stron, a opasłe tomiszcze w miękkiej oprawie mniej więcej dyszkę, czasem więcej, za setki stron. No to co się bardziej opłaca?
Nie kupuję książek, jeśli mnie bardzo nie zaintygują. Rozbestwiłam się trochę dzięki blogowaniu, bo co jakiś czas jakaś książka wpadnie mi w ręce w ramach darów losu. Chociaż to miecz obosieczny, bo dostaję często książki, których nie tknęłabym kijem przez szmatę. Ja wiem, że należy wszystkich szanować i wspierać się nawzajem, ale złe blogi to o prostu zmarnowany czas, a książki to drzewa umarłe na darmo, więc pozwalałam sobie w tym przypadku na odrobinę brutalności. Jeśli książka nie wciąga mnie po kilkunastu stronach, rzucam ją w kąt. Jeśli nie daje mi przyjemności, nie wracam do niej. Takie książki nie opłacają się w ogóle. Czasem jednak coś zupełnie nie z naszej bajki może okazać się jedną z najlepszych rzeczy, jakie się w życiu przeczytało. Tak jak kiedy moja gimnazjalna polonistka wcisnęła mi “Króla Szczurów”. Co mnie, nastolatkę z osiedla, obchodził japoński obóz jeniecki w Singapurze? Kilkaset stron później obchodził mnie najbardziej na świecie. Jakie zatem książki wybierać?
Koniec końców wartości książki nie da się ocenić tak łatwo jak wartości odżywczych posiłku. Wątpię, żeby najmądrzejszy nawet podręcznik fizyki kwantowej dał mi więcej niż krótki tomik średniej jakości poezji. Koniec końców możemy tylko próbować wypić na spokojnie herbatę bez rzucania książką o ścianę. To chyba można nazwać szczęściem.
Chociaż czasem właśnie rzucanie o ścianę może świadczyć o fenomenalnej jakości tekstu…
24 thoughts on “Książki ekonomiczne i książki nieekonomiczne”
Przy czytaniu po polsku problem rozwiązuje abonament legimi – płacę niecałe 50 zł miesięcznie ( w tym spłacam czytnik) i mogę czytać do woli, mogę tylko zacząć i zaraz rzucić, mogę przeczytać w jeden wieczór …
Nie używam w ogóle czytników, tak jak niemal w ogóle nie kupuję przez internet 🙂
Habilitacja z facebooka <3
Chyba wiele osób przechodzi przez etap, w którym postanawia czytać tylko arcydzieła. Mnie przeszło, jak się zorientowałam, że nie czytam przez to prawie wcale.
O, tak to się właśnie kończy.
Zgadzam się z Tobą (jednocześnie uwielbiając Nędzników i Króla Szczurów).
Lubię raz na jakiś czas wejść do księgarni (albo po kosztach – do Biedronki), kupić za jednym zamachem 4-5 książek i przeskakiwać między nimi aż trafię na to COŚ. Jestem zbrodniarzem, powinni maltretować mnie muzyką z Ulicy Sezamkowej, ale książki oceniam po okładce. No musi wpaść mi w oko, inaczej nie kupię.
To bardzo przykre, jak dobra książka ma tandetną okładkę. Zgadzam się w zupełności.
Też przyznaje się do winy. No niby to jest płytkie podejście, ale jak już ma stać na półce, to niech na tej półce ładnie wygląda.
Dla mnie do tego dochodzi jeszcze problem z opisami fabuły umieszczanymi z tyłu książki. Już kilka razy zdarzyło mi się wpaść na pomysł zakupu jakiejś fantastyki średniego kalibru, przejrzeć w księgarni jakieś 10-15 książek i na tym poprzeglądaniu poprzestać – bo te opisy regularnie brzmią jak streszczenia telenoweli.
Mniej więcej rok temu pomyślałam „pora czytać klasykę” i sięgnęłam po zakurzone „Biesy” Dostojewskiego… porzuciłam je gdzieś w połowie, gdzieś w pociągu pod Warszawą.
Raz jeden rzuciłam książką o ścianę, „Kobietami bez mężczyzn”. Ale potem się z nimi przeprosiłam i skończyłam w jeden dzień.
Przypomina mi się ten rok, w którym mieliśmy przeczytać „Beniowskiego” w ramach lektur licealnych. Nie szło mi, więc z rozmysłem wzięłam na zimowisko tylko to, widząc, że nałóg nie popuści i będę czytała dowolne słowo drukowane w okolicy. Skończyło się na tym, że każdego dnia otwierałam toto na ostatniej czytanej stronie, stwierdzałam że nie kojarzę kontekstu, więc się cofałam do poprzedniej dygresji,i poprzedniej, i poprzedniej… :->
Ja po Fiasku Lema długo nie mogłam sięgnąć po żadną inną książkę, bo pierdolnęłło mną tak mocno, że uznałam, że czytanie innych książek nie ma już sensu, bo oto dotknęłam szczytu literatury. Przeszło mi dopiero po jakimś czasie.
Co do cienich i grubych książek, mamy teraz czasy, gdy wydawcy mają jakąś obsesję opasłości, więc pisarze czasem rozdymają te książki zupełnie niepotrzebnie, z krzywdą dla dzieła. Pisze o tym np. Marcin Wicha w „Rzeczy, których nie zostawiłem” (ta książka ma tylko jakieś 150 stron a robi robotę, jakby było ich 500, można można).
Mnie akurat „Fiasko” podnosi na duchu, bo o ile to książka wybitna, to w wielu momentach Lem popłynął i bardzo popisuje się kunsztem, kosztem przyswajalności. Są długie strony bardzo ciężkich opisów, które się źle czyta. Więc nawet mistrzowie mają wady.
Ostatnio zaczęłam wykłady z teorii literatury i boję się wypowiadać o książkach, realnie boję, tonąc w poczucie, że cokolwiek powiem, będzie to już jakaś szkoła teoretycznoliteracka, i że jeszcze na pewno powiem to gorzej niż przedstawiciele owej szkoły. Więc rozmowy o tym, jak czytać książki, zacznę jak przeczytam te dwa podręczniki wielkości małego fiata.
Dobił mnie doktor od romantyzmu, który stwierdził, że przecież nikt nie czyta Mickiewicza do poduszki. Ja czytałam w liceum. Teraz przeczytałam znowu „Ballady i romanse”, mając nadzieję, że spojrzę na te utwory chłodnym okiem filologa i zobaczę ich głębię, ale niestety, znowu udało mi się tylko zachwycić, że Mickiewicz jest cudowny, i popłakać nad smutnymi losami różnych Marylek i innych Świtezianek. Raczej nie nadaję się na speca od romantyzmu.
Inną klasykę też czytałam do poduszki i też nie udało mi się na niej polec. Może dlatego, że akurat Hugo nie czytałam. Ale Lalkę, Dostojewskiego, Żeromskiego i Pana Tadeusza czytałam wielokrotnie i nie z przymusu, więc możliwe że jestem po prostu zboczona na tym punkcie.
Ostatnio skończyłam po raz kolejny „Króla szczurów”, uwielbiam. Szczególnie tę narrację, ten dystans, przy tak trudnym temacie to jest wielka zasługa. Nie znoszę, gdy ktoś pisze o dramatycznych historiach w sposób dramatyczny, histeryczny wręcz, żeby aż świecił się neon Trudny Książka o Trudnym Temacie.
Z Lema – Opowieści o pilocie Pirxie, nie wiem, czy czytałaś, ale ja je kocham, naraz mądre, ale nie powodują obumarcia szarych komórek, absolutnie można czytać przed snem, no i Pirx jest najbardziej uroczym z bohaterów Lema ^^
Chociaż mnie najbardziej zabił „Lód” Dukaja, i tegoż samego „Król bólu”. To trochę masochistyczne, gdy w przerwie między trudnymi podręcznikami, z których rozumiem głównie spójniki, bierzesz się za opasłe, trudne i niezrozumiałe tomiska o światach alternatywnych. Nasycone technologią i filozofią. I jeszcze Dukaj ma zwyczaj wrzucać człowieka tak sobie w środek jakiegoś świata i nic nie tłumaczyć! „Lód” czytałam miesiąc. Jak na człowieka, który potrafi czytać po 200-300 stron dziennie, jest to wynik dużo mówiący…
Uwielbiam czytać, książki wręcz pochłaniam, ale… no właśnie, na ogół są to książki lekkie łatwe i przyjemne. Pewnie dlatego nie umiem zostawić książki w połowie. Jedyna książka jaką zaczęłam a nie skończyłam to „Chłopi” Reymonta. Chociaż z drugiej strony przez lata książka do której zawsze wracałam gdy było mi źle to sienkiewiczowski „Potop”. Jak tak się zastanawiam to od liceum, czyli jakiś siedmiu lat nie przeczytałam chyba nic, co do klasyki można by zaliczyć. Mimo, że przeczytałam w tym czasie książek kilkaset. Czy to ekonomiczne – nie wiem. Ale niesamowicie przyjemne 🙂
Każda książka się opłaca, nawet po to, żeby dowiedzieć się, czego nie lubimy czytać i od czego trzymać się z daleka. Uwielbiam czytać. Muszę czytać, książek potrzebuję jak powietrza. Dam szansę każdej książce, choć szczerze lubię tworzyć listy, szukać, szperać, podglądać w Internecie, co kto poleca. Lubię przeczytać coś Poe a po nim na przykład „Małą Księżniczkę” (wspaniała lektura, nadrabiam zaległości z dzieciństwa). Serię kryminalną potrzebuję przepleść jakąś krótką komedią. Uwielbiam czytać różnorodne teksty. Jestem zdania, że każda przeczytana książka czegoś mnie nauczyła, chociaż dziś może nawet nie pamiętam autora a samą fabułę wspominam jak przez mgłę. Przyznaję, nie mam pamięci do autorów, tytułów, czasem wręcz pochłaniam książki i szybko o nich zapominam. Potrafię policzyć te najważniejsze dla mnie na palcach dłoni. Tak czy inaczej nie wyobrażam sobie życia bez czytania.
P.S.: Bardzo lubię Twój blog. Inspirujesz.
Miło mi, dziękuję.
Nie zgodzę się jednak, że każda książka się opłaca. Jasne, rozrywkę może dostarczyć i mało ambitna opowieść i nie ma w tym nic złego, wręcz to fajne. Dostałam jednak ostatnio książkę powstałą na fali popularności pewnej strony na fejsbóku i to było zło. Bardzo się nie opłacało i płaczę, że umarły drzewa.
A jak trafisz na taką słabą książkę, to męczysz ją (i siebie) do końca, czy jednak odpuszczasz?
Też opatentowałam codzienne czytanie, przed snem. Muszę wprowadzić system minusów, bo jeszcze czasami zdarza mi się rezygnować z tej małej przyjemności.
Rzucam w kąt. Najchętniej pozbyłabym się z domu, ale żal wyrzucać, tak jak żal wcisnąć komuś znajomemu…
Teraz czytam w metrze, co sprawia, że cieszę się z konieczności codzienniego jeżdżenia metrem.
Z tymi drzewami to ja się bardzo, ale to bardzo zgadzam. Ebooki ratują sytuację.
A to nie rozbija się wszystko o to, żeby książka była po prostu dobra? I żebyśmy mieli w danym momencie ochotę akurat na tego typu lekturę? Bo w sumie ciężko porównywać Lema do Marco Kubisia albo Nędzników do True Blood. Bo jak wielkim by dziełem Nędznicy nie byli, to i tak nie da nam żadnej satysfakcji ich lektura, jeśli akurat mamy ochotę na True Blood. Ja miewam dni, kiedy potrzebuję lekkiej lektury, wtedy sięgam po coś mniej absorbującego, ale bywają też dni, kiedy chcę przeczytać coś bardziej wymagającego, wtedy zamiast fotela wybieram biurko, zapalam lampkę i zabieram się do czytania. Kiedyś zawzięcie kończyłam wszystkie rozpoczęte książki, teraz trochę bardziej szanuję własny czas i nie mam skrupułów przerywać lektury. Zazwyczaj kupuję, ale poluję na okazje, mam listę pozycji, które mnie zaintrygowały i po prostu raz na dwa – trzy miesiące składam większe zamówienie wybierając te z listy, które akurat mają przeceny. Nie płacę dzięki temu majątku, a te, które okazały się niewypałem (pomimo mojego własnego, wieloetapowego systemu selekcji trafiają mi się skuchy) sprzedaję, bo nic mnie bardziej nie irytuje niż widok złej książki na mojej półce.
Osobiście staram się przeplatać te bardziej ambitne książki z „lżejszymi”. I przestanę chyba kupować te bardzo grube, bo po jakimś czasie zaczyna mnie frustrować fakt, że czytam ją już ponad miesiąc (czytam tylko w drodze do pracy,a nie mam daleko) a nie przeczytałam jeszcze połowy.
I muszę wrócić do Dostojewskiego, dzięki za przypomnienie.
Książki kochałam od małego i jeszcze na poziomie gimnazjum zrobiłam sobie krzywdę listą książek, które muszę przeczytać. Oczywiście same poważne pozycje. I oczywiście, jak postanowiłam, tak zrobiłam. I w ten sposób przeczytałam kompletnie nie rozumiejac: mistrza i Małgorzatę, szkarłatną literę, jakieś dzieła Szekspira, Lolitę, Nanę i wiele innych. Jedyne, co mi to dało, to silne przekonanie, że jestem za głupia na takie książki. A potem przyszły studia, gdzie przez kilka lat musiałam czytać tak dużo na potrzeby różnych egzaminów, że dostałam wstrętu do słowa drukowanego i przez jakieś 2 lata nie czytałam nic (do tej pory nie czytam książek biograficznych, bo mój mózg próbuje zapamiętać każdą datę zawartą w tekście. Taka trauma po egzaminach.). Teraz czytam zrywami, ale do wielkiej literatury już nawet nie robię podejść.
P.s. bardzo mi się podoba, że na Twoim blogu nie tylko teksty są fajne, ale i komentarze pod wpisami.
Jestem zwolenniczką równowagi. 🙂 Uwielbiam klasykę, ale nie zawsze jest na nią czas (np. w czasie podróży pociągiem nie jest).