The mind has plenty of ways of preventing you from writing
Philip Pullman
Daemon Voices: Essays on Storytelling
Moje pisanie w ostatnich miesiącach siadło. Ba, siadło. Przewróciło się niczym żuczek i macha bezradnie odnóżami. Marzenia o książce to w tej chwili w ogóle totalna fantastyka, nie jestem nawet w stanie napisać więcej niż tekstu tygodniowo na bloga.
Czyżby opuściła mnie wena? Jasne, tyle tylko, że to nie ma znaczenia. Wena nie jest jakoś niezwykle niezbędna w pisaniu. Były dni, kiedy natchniona i podekscytowana własnymi wizjami pisałam z wypiekami na twarzy i dni, kiedy wymęczyłam paragrafy. Nie warto gloryfikować tych pierwszych i dyskredytować drugich. Wena niekoniecznie przekłada się na jakość, wartość i cokolwiek. Są osoby, które traktują pisanie jako wielki romantyczny zryw, sama widzę w nim rzemiosło. Podczas pisania esejów, licencjatów i innych magisterek, wena zjawiała się może na 20% czasu, a przecież wszystkie teksty powstały i dały mi jakieś tam tytuły.
Doskonale zdaję sobie sprawę z rzeczy, które ostatnie stanęły i stoją mi na przeszkodzie do pisania. To błędy w procesie tworzenia. Nie wszystkie są moją winą, właściwie uważam, że te najcięższe do przeskoczenia wynikły z czynników zewnętrznych. Niemniej jednak zdaję sobie sprawę, że uporanie się z nimi należy do mnie i nie ma co marudzić.
Zmęczenie
To jest czynnik, z którym się nie wygra. Ono jest życiowym faktem, który trzeba zaakceptować i nauczyć się pracować dookoła niego. Dlatego tak bardzo ważnym jest, żeby swój czas, w miarę możliwości, pożytkować na rzeczy ważne. Wartościowe twory kultury. Wspaniałych ludzi. Albo przynajmniej na coś, co sprawia olbrzymią frajdę. Zarówno w życiu prywatnym i zawodowym (jeśli się da, czasem się nie da).
Zmęczenie dopadło mnie ostatnio ze wszystkich stron, z przeprowadzki, z powodów medycznych oraz z powodu śmierci w rodzinie. Zarówno ciało jak i psychika nawaliły. Tak bywa i trzeba sobie pozwolić na regenerację.
ALE.
Do regeneracji łatwo się przyzwyczaić. Wpadłam w pułapkę myślenia “jestem taka biedna i zmęczona i obolała i smutna miesięcy, nic się nie stanie jak pogram w grę”. No i nic sie nie stało, tydzień, drugi, trzeci, czwarty. Dalej nic się nie dzieje. Dosłownie, kiedy gram w grę, nie dzieje się z moją pasją do pisania nic. Czy chociaż ta gra sprawia mi dziką przyjemność i jest tego warta? No jasne, że nie. Ale po godzinie intensywnej gry jestem już tak zmęczona, że od razu muszę iść spać. I koło się zamyka.
Czasami trzeba odpuścić, a czasami trzeba się po prostu zmusić. Dla własnego dobra.
Złe planowanie
To jest moja zmora. Najczęściej piszę wszystko na ostatnią chwilę, przed publikacją. Inaczej nie mam ochoty, prokrastynuję, nie czuję potrzeby. Bez adrenaliny nic mi nie idzie. Nie tylko w pisaniu. Nie jest to dobra cecha, ponieważ wiele rzeczy robię bardziej po łebkach nie potrzeba. Ostatnio natomiast przeszkadza mi to o tyle, że odzwyczajona od dawki adrenaliny niespecjalnie czuję potrzebę szukania jej.
Powoli, powoli próbuję wdrążyć chociażby zarys planu co robię, kiedy to robię i ile mi to zajmie.
Z tym planowaniem jest też tak, że samą wenę da się trochę zaplanować. Zwłaszcza, jeśli zna się siebie. Wiem, że czytanie blogów innych osób czy przeglądanie internetu bardzo rzadko mnie inspiruje. Mnóstwo inspiracji znajduję natomiast w rozmowach z ludźmi, w prasie czy w książkach. Paliwo dla głowy też trzeba sobie zaplanować i jeśli pisze się na ostatnią chwilę, po często po prostu nie ma o czym pisać.
Ignorowanie dobrych pomysłów
Zupełnie je zaniedbałam. Przychodziły, a ja wzruszałam ramionami i wracałam do pracy, do spania lub, co gorsza, do gry. Dobry pomysł może pojawić się w metrze. Może pojawić się na spotkaniu z szefem albo podczas prezentacji oferty klientowi. W warzywniaku i kinie. Najrzadziej wtedy, kiedy odpalam edytor tekstu. Ostatnio w ogóle wcale, kiedy odpalam edytor tekstu. Bardzo ważne jest zapisywanie najbardziej przypadkowych nawet myśli w notatniku, czy to na kartce czy na komputerze. Najbardziej lubię bazgrolić w zeszycie, bo kartkę mogę sobie pomazać, wyrwać, zmiąć i wyrzucić do śmieci. Znajduję tę świadomość wyzwalającą.
Od długiego czasu przestałam słuchać swoich pomysłów. Zbywałam je, nawet kiedy wiedziałam, że mają potencjał. Dlaczego?
Pułapka jakości
Bywały jeszcze niedawno czasy, kiedy siedziałam nad otwartym programem do edycji tekstu i trzęsłam się z nerwów. Dzisiaj na pewno nie napiszę czegoś tak dobrego, jak wczoraj. Jak miesiąc temu. Jak ten jeden wpis, który miał tyle wejść. Powiedzmy, że od ostatniego razu, kiedy tak się czułam, napisałam pewnie z kilkanaście tekstów, z których byłam bardzo zadowolona, które cudownie się klikały i które podobały się Czytelnikom. Przy czym to są trzy osobne kategorie wpisów, które niekoniecznie się zazębiają. Najczęściej nie.
Im dłużej próbuję napisać coś Dobrego, tym dłużej nie piszę. Jeśli nie piszę przez dzień, dwa, pięć, tydzień, łatwo jest nie pisać przez kolejny miesiąc. To działa jak odwyk, przez pierwsze kilka dni czujesz ból i niepokój, ale potem daje się to jakoś uśpić i zabić i nagle masz czas na wszystkie seriale świata. To super uczucie, mieć tyle czasu.
Jednym z powodów, dla których moja wymarzona książka nie została skończona przed ponad piętnaście lat jest fakt, że boję się, że nie jest wystarczająco dobra. Nie jest dobra jak Vonnegut, jak Tolkien, jak Camus czy Jane Austen. Na pewno nie będzie, tyle, że nie ma to znaczenia, jeśli w ogóle będzie. To jest najważniejsze. Swoją drogą, niektóre książki Austen i Vonneguta też nie są jakieś świetne…Zdarza się, nie można za każdym razem wymyślić Pana Darcy.
Jasne, zdarzają się autorzy, którzy napiszą w życiu jedną książkę idealną, skończone w swej piękności dzieło bez błędów i niedociągnięć. Nie znam ich zbyt wielu, ale zdarzają się. Umiem wymienić chyba jedną osobę, ale jeden to wciąż więcej niż zero. Tyle, że w sumie wcale nie chciałabym być takim autorem…
Brak systematyczności
Tworzenie zalążków tekstów na bloga, dialogów postaci czy szkiców scen jest diablo, szaleńczo ważne. Stąd uważne wyłapywaniu dobrych pomysłów.
Nie trzeba od razu pisać codziennie pięciu stron A4. Wystarczy pięć zdań. Bo już z dziesięciu przypadkowych zdań napisanych od niechcenia, da się czasem ułożyć bardzo sensowną całość. Tak oto skończyłam ten tekst. Z kilku punktów zapisanych w notatniku na odwal i porzuconych na kilka miesięcy. Następnie rozwiniętych jednego wieczora w połowicznie skończony tekst na kilkaset słów, z jakąś strukturą i myślą przewodnią. W końcu dzisiaj z dopisanym wstępem i zakończeniem. Chociaż serio, wciąż nie mam żadnej weny.
Dajcie znać jak radzicie sobie z tym problemem. Chętnie się czegoś nauczę.
20 thoughts on “Wena nie istnieje. A przynajmniej nie ma znaczenia.”
W jaką grę grasz? bo poczułam się zachęcona 😉
Bo ja się relaksuje nad Fishdom
Hearthstone
Ja sobie kompletnie nie radzę. Mam do napisania esej do piątku i po prostu nie mogę. Blokada. Tracę czas na rozmyślanie o porzuceniu doktoratu, zamiast spiąć cztery litery i napisać tekst.
Ja kiepsko. Ostatnio piszę codziennie, ale do trybu dokonanego przechodzę w porywach raz na tydzień.
Czasem pomaga mi zmuszenie się, żeby pisać cokolwiek. Jak już pojawi się jakakolwiek myśl, staram się uruchomić strumień myśli i oszukać swoją głowę, że nie piszę tekstu na bloga.
Czasem pomaga odpoczynek ale ten też przedawkowałam i skutki były dokładnie takie, jak wymieniłaś.
Czasem pomaga jakieś wyrwanie się z rutyny, zmiana otoczenia lub codziennych planów.
Ostatnio pomaga niewiele, ale nie zamierzam się poddawać! Powodzenia nam wszystkim. 😉
Problem pisania, a w zasadzie niepisania, niemalże wygląda jak wyjęty z mojego życia. Z tą tylko różnicą, że ja nie potrafię w zmuszanie się i zaciskanie zębów, jeśli idzie o tworzenie – kiedy robię to od serca, odbieram to jako coś lepszego i ważniejszego dla mnie. Nie twierdzę, że nie da się potraktować pisania jako rzemiosła – też jestem szczęśliwą posiadaczką dyplomów, do których doszłam godzinami klikania po klawiaturze, nie zliczę zresztą, ile moich „na-siłę-artykułów” zasiliło portale stron, dla których pracowałam. I były to teksty niezłe, klikalne i czytalne – ale teraz, po czasie, nic do nich nie czuję. Ot, nieprzyjemny obowiązek.
A tworzenie dyktowane własnymi pobudkami? Te są najmilsze, nawet jeśli nie zawsze wywołują szerokie reakcje. Brak weny zawsze mocno przeżywam i najczęściej przeczekuję. No chyba, że istnieje szansa na wykiełkowanie czegokolwiek – to siadam i próbuję wymęczyć. Jak pierwszy akapit jakoś się klepnie, następne lecą już same.
Życzę Ci mnóstwa inspiracji i wewnętrznej gotowości na pisanie. To taki miły stan 🙂
Wszyscy źle mówią o wenie, albo uważają, że jej nie ma, a ja jej bronię – troszeczkę – jako wychowanek starej szkoły. Owszem, prace roczne na studia piszę jak dobry rzemieślnik, z planem i dobrym ogarnianiem czasu, i w ogóle jakbym była jakimś blogerem lifestylowym, ale po tym czuć, że to rzemieślnicze. To aż krzyczy, że ja to piszę, bo muszę, bo kazali, że to suche wnioski wyciągane z tekstu. Dopiero kiedy zaczynam odlatywać, bo temat jest wspaniały, albo jestem bardzo zmęczona, albo coś mnie natchnie w tekście – wtedy ta pisanina zaczyna brzmieć jak muzyka. I dla tych drobnych, muzycznych fragmentów pisanych pod weną, piszę te wszystkie wyrobnicze kawałki, w których nie ma nic ładnego – jest tylko warsztat.
Co innego jednak siadanie do pisania – tego to mi się nigdy nie chce (co za przekorność ducha) i dopiero po kilku zdaniach odkrywam, na ile mi dany tekst „leży” i na ile mam na niego wenę, a na ile nie. Ale żeby usiąść – do tego tylko poczucie obowiązku mnie zmusi.
Nie planuję tekstów naprzód i nie robię im planów wewnętrznych – chyba że już baaardzo mi nie idzie – uważam, że w chaosie lepiej mi się funkcjonuje, więc po co mam ucinać swoją duszę i dostosowywać do wymogów świata. Kwitniejesz w chaosie mój rozmarynie, jak śpiewa Kempa.
Ja mam zupełnie odwrotne wnioski. Teksty pisane na trzeźwo, które najpierw postanowiłam napisać, potem je zaplanowałam, a dopiero na koniec zajęłam się egzekucją (często bez grama flow i weny, dosłownie cedząc zdania, pisząc jedno i kasując dwa), niemal zawsze podobają mi się ostatecznie bardziej, niż coś napisane na jedno posiedzenie, bardziej z pasji niż rozsądku.
Poza tym tak, wena istnieje, ale zarabiając pisaniem czy też chcąc stworzyć większe dzieło nie można na nią liczyć, po prostu. Lepiej więc po prostu przyjąć, że jej nie ma, niż dać się wpuścić w pułapkę oczekiwania na nią i tłumaczenia sobie prokrastynacji jej brakiem.
Hmm nie wiem czy to jest atakowanie weny, raczej pewne jej odczarowanie?
Gdybym miała personifikować wenę, to wyobrażałabym ją sobie jako takie efemeryczne drobne dziewczę, które na palcach biega po świecie, na sekundę opiera głowę na czyimś ramieniu, inspiruje i nim sięgniemy po pióro ona biegnie dalej, już znudzona naszą historią. Owszem, jest piękna i czarująca, ale żaden z niej team player, zawsze znika gdy zaczyna się harówka.
Skoro wszyscy mamy ten sam problem to może powinniśmy założyć jakieś kółko wzajemnej motywacji? 😉
Ja już jakiś czas temu konkretnie wypadłam z formy jeśli chodzi o pisanie i z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nie ma nic gorszego niż długa przerwa od pisania, utwierdziło mnie to też w przekonaniu, że wena weną, ale to właśnie warsztat jest najważniejszy. Bo co z tego, że mi teraz w uberze przyjdzie do głowy znakomity pomysł, skoro szczytem moich aktualnych możliwości jest napisanie zarysu fabuły? Kiedyś na pstryknięcie palcem potrafiłam wysmarować kilkunastostronicowy tekst na dowolny temat, teraz mam osiem zarysów książek i żadnego rozdziału.
Staram się powoli i konsekwentnie wracać do formy, na razie jedynie skupiając się na tym, by nieważne co się działo, pisać codziennie, cokolwiek. Czasami przeglądam konkursy, w których trzeba coś napisać, bo wizja łatwego wzbogacenia bywa skutecznym motywatorem, wróciłam do prowadzenia pamiętnika, to też zmusza do pewnej regularności i uzależnia, a jak już totalnie czuję niemoc i niechęć to albo piszę przyjaciółkom jakieś krótkie opowiadania w stylu Kasia została nową Czarodziejką z planety o dziwnej nazwie, ale nie chce nią być bo ją kombinezon uwiera a buty obcierają albo spotykam Toma Hiddlestone’a w Jakimś-Dziwnym-Kraju i zamiast go poderwać to pomagam mu kupić wodę mineralną i przez resztę stron zastanawiam się jak to jest, że potrafię sobie wyobrazić, że walczę ze smokiem, ale tego, że podrywam znanego aktora już nie.
A jeśli ciągle to, co piszę, jest dla mnie niewystarczająco dobre? Ta pułapka jest dla mnie najgorsza…
Bardzo dobrze Ciebie rozumiem, teraz i mnie od 2,5 tygodnia dopadła taka niemoc w pisaniu, takie niechcenie się..nagle zachciało mi się życia w realnym świecie i w odstawkę poszedł internet – czy tak trudno w dzisiejszym świecie znaleźć w tym równowagę ? Nawet gdy mam roboczy tekst przygotowany i wystarczy go dopieścić 2-3 zdjęciami – no nie mam mocy ustawowej D:
Już wiem co będę robić jak mnie dopadnie martwica weny. Będę czytać ten tekst. Dziękuje szczerzę. xoxox
O jeny, Rien, naprawdę trafia do mnie wszystko co napisałaś. Odzwyczajenie, pomijanie dobrych pomysłów. Mi osobiście pomaga przypominanie czego chcę osiągnąć, jaki jest mój cel, żywienie się marzeniami. Daje mi to niezłego kopa. Poza tym, z książką mam teraz też problem….. Najlepiej chyba sobie zaplanować np. godzinę pracy dziennie i po prostu robienie tego co trzeba. Nawet jak się nie ma pomysłu, może przyjdzie, może nie, ale zawsze wtedy wiem, że chociaż próbowałam, chociaż się zmusiłam.
Dokładnie, zaplanować sobie że codziennie chocć godzinę piszę i zawsze coś z tego wyjdzie. Może to będą tylko dwa zdania, może dwie strony, a może po prostu przyniesie to nowe pomysły, lub stwierdzenie że to co wczoraj napisane jest złe, ale umysł pracuje i nie śpi, a nawyk pisania się wyrabia.
Sama mam problemy, żeby to była codziennie godzina, a nawet codziennie 400 słów nie daję rady. Ale 250 słów zawsze, zawsze da radę. Nawet jeśli 100 jest potem do wyrzucenia, to 150 zostaje.
Nie wiem, czy publikacje specjalistyczne i techniczne wchodzą w pulę :-))), ale praca nad nimi jest równie ciężka ( zwłaszcza, jeśli mają sluzyć jako skrypty)… Kiedy mam taki „zjazd”, po prostu przerywam i uciekam na kilka dni gdziekolwiek. Na Podlasie – pooglądać różowo- niebieskie cmentarze i opuszczone chałupy pod bialoruską granicą; na Mazury, żeby nacieszyć się przedwojennymi szpalerami lip przy drodze i kwitnącym rzepakiem, zdarza się, że do Barcelony, która mnie denerwuje równie, co fascynuje (pewnie wyjdę na idiotkę, ale to, co lubię w tym mieście, to zapach rozgrzanych, zakurzonych chodników i tandetna biżuteria, ktora na Hiszpankach wygląda jak milion dolarów). To wymiata mi z głowy wszystko i nagle pragnę wypełnić czymś pustkę, pojawiają się słowa….
Mnie też nie motywuje czytanie innych blogów. Najłatwiej mi zacząć pisać, gdy odpiszę jakoś szerzej na jakiegoś maila albo komentarz do wpisu. Nagle czuję się taka „W temacie”, rozgrzana, gotowa na więcej. Innych sposobów nie mam. Bardzo Ci dziękuję za ten wpis i ten o najgoszej radzie dla blogera. Pomogły mi zasiąść znowu do pisania. Pozdrawiam!
Mnie bardzo cofa do tyłu zapisywanie pomysłów gdzieś w ogromnych tabelkach Excel i wracanie do nich po wielu miesiącach z myślą „o super, dzisiaj wybiorę coś z tej kopalni”! I… niektórych tematów już kompletnie nie czuję :/ Ja muszę pisać na gorąco, bo inaczej nic nie napiszę 😛 Ale fakt – można sobie to zaplanować w kalendarzu, wręcz trzeba. Byle nie minęło za dużo czasu, bo wtedy kaplica.
Excel to akurat najmniej wydajne narzędzie do zapisywania jakichkolwiek literackich pomysłów 😉
świetny artykuł, idealnie odzwierciedlający moje problemy z pisaniem. zwłaszcza ten chory perfekcjonizm – niby wiem, że trzeba duuuużo napisać, ćwiczyć warsztat, zanim się napisze coś wartościowego, ale z drugiej strony i tak nie będzie takie dobre jak Camus czy Mann, więc po co zaczynać? po co marnować 5 lat życia, skoro wyjdzie z tego Paulo Coelho? takie myśli mi towarzyszą non stop. i jeszcze jedno – rozpraszacze. jestem w stanie się skupić może na pół minuty (nadludzkim wysiłkiem), a potem znowu – a może by zajrzeć na bloga, a może coś zjeść, a może poukładać książki na biurku….. samodyscyplina i koncentracja to moje największe zmory.