To będzie wpis zupełnie z kategorii “drogi pamiętniczku”. Wybaczcie.
Czasami nadchodzi w życiu taki moment, kiedy stajemy oko w oko z prawdą na swój temat. Ta prawda okazuje się niewygodna. Zostałam zapytana o to jaki jest mój wymarzony zawód oprócz bycia pisarką. Nie daje mi to teraz spokoju i całkiem możliwe, że wkrótce nie będę mogła spać po nocach nie tylko dlatego, że dziecko chce jeść i defekować i tak w kółko, ale również z nerwów, że niczego nie zrobiłam z życiem.
Mam trzydzieści dwa lata, męża, dziecko i kredyt na mieszkanie, a wciąż wydaje mi się, że mam lat siedemnaście i całe życie stoi przede mną otworem. Chociaż wiem, naprawdę wiem, że tak nie jest. Social media dają trochę złudzenie, że zrobiło się w życiu więcej niż się zrobiło i jest się osobą ważniejszą niż się naprawdę jest. Przecież XX tysięcy unikalnych użytkowników, fanów i obserwatorów nie może się mylić. Prawda?
Wymarzony zawód nie przychodzi z kosmosu, jest wynikiem szeregu decyzji, które trzeba podjąć. Owocem ciężkiej pracy. Być może jestem po prostu leniwa? Wydaje mi się, że akurat przed pracą jako taką w życiu nie uciekałam, ale wysiłek wkładałam nie w to co powinnam. Z pewnego punktu widzenia, oczywiście. Z innego punktu widzenia – mam na koncie pieniądze, mam za co jeść i kupować sukienki. To nie jest nic. A jednak czuję się niekomfortowo.
Łączy się to pewnie z faktem, że nie mam wielkiej pasji. Poza pisaniem. Jasne, chciałabym zarabiać na pisaniu. Przy czym nie chciałabym być dziennikarką. Miałam okazję pracować w kilku czasopismach i dziennikarskie pisanie kojarzy mi się tak nieromantycznie jak tylko się da. Znam też zarobki reporterów vs zarobki działu sprzedaży w redakcjach, w których pracowałam. Zatem kategorycznie mogę stwierdzić, że nie chciałabym tak pisać. Lubię dobierać do siebie ubrania, czasem nawet mi to wychodzi, ale nie mam w sobie samozaparcia, żeby budować portfolio stylistki i spędzać długie godziny na sesjach zdjęciowych. Poszłam na filmoznawstwo bo kochałam filmy, wiem jednak jak ciężka jest praca na planie i kariera w branży. Nie kochałam ich na tyle, żeby umieć się tak poświęcić. Kiedy przyglądam się znajomym, którzy umieli się tak poświęcić, wcale nie żałuję moich wyborów. Jaki jest mój wymarzony zawód? Nie wiem. Na pewno nie ten, który wykonuję.
Mam wrażenie, że skłonność do chodzenia z głową w chmurach działa na moją niekorzyść, bo we własnej wyobraźni mam tyle żyć, zawodów i przyjaciół, że narzekanie wydaje się niedorzeczne. To może być też coś, co sprawia, że nie mam w sobie żyłki podróżniczej. Wymyśliłam sobie tyle światów, że w rzeczywistości nie czuję potrzeby wielkich wypraw w celu odkrywania prawdziwego świata. Niczym smutny hobbit siedzę zadowolona w swoim Shire.
Zakładałam, że może jak wiele historii sukcesu, moja też zacznie się podczas siedzenia w domu z dzieckiem. W końcu zrozumiem co jest ważne i co powinnam zrobić. Na razie wiem, że nic nie wiem. Zarzucono mi kiedyś, że nie mam pomysłu na siebie. Nie jest to moim zdaniem powód do pretensji czy pogardy. Raczej do współczucia.
Napisałam w końcu, że moim wymarzonym zawodem jest bycie wykładowcą akademickim. Dzielą mnie od tego jakieś trzy lata doktoratu i kilkanaście tysięcy funtów czesnego. Pomijając późniejsze znalezienie pracy. Teoretycznie jest to wciąż wykonalne. Czy się spełni? Jeszcze nie zakładam, że nie. Patrzę jednak na listę obecnych pragmatycznych priorytetów i, no cóż…
Wiem, że nikt nie zrobi niczego za mnie. Wiem, że muszę wziąć się w garść. Powtarzam sobie jak mantrę “not all those who wander are lost”. Mogę mieć tylko nadzieję, że to prawda. Nie jestem z tym problemem jedyna, prawda? Błagam, powiedzcie, że nie jestem.
44 thoughts on “Mój wymarzony zawód”
Czy praca jest sensem życia? Czy jest czymś co nas definiuje? Owszem-pracować trzeba i warto by to było coś co nam sprawia przyjemność. Życie jest za krótkie, by tracić lata na pracę, która męczy. Ale z drugiej strony-czy to nie jest tylko dodatek do tego co najważniejsze? Bo jeśli założę (oczywiście to tylko moja opinia),że np. rodzina jest tym co dla mnie najważniejsze, to pracę traktuję jako coś co pomoże mi zadbać o jej potrzeby,ale nie będzie mi spędzać snu z powiek czy aby osiągnęłam wystarczający w niej sukces. Skoro to tylko środek do celu?
MAM TOTALNIE TAK SAMO, wreszcie ktoś ubrał w słowa to, co czuję od dłuższego czasu i co w momentach totalnej ciszy i pustki w głowie mnie nawiedza. Myślałam, że tylko ja mam takie rozterki.
Owszem, nie jesteś z tym jedyna. Jeśli to jakaś pociecha.
Nie jesteś! Jesteśmy tu razem!
Oczywiście, że nie! Ja rzuciłam studia w Polsce bo miałam depresje. Wyjechałam i teraz w wieku 28 lat kończę studia w San Francisco które kosztowały tysiące $. Czy wiem na 100% co chce robić? Może i tak ale czy mi się uda, tego nie wiem. Nadal jestem trochę zagubiona i czasem mnie to martwi patrząc na ludzi młodszych ode mnie którzy sprawiają wrażenie ogarniętych i szczęśliwych w tym co robią.
„Sprawiają wrażenie”. Jestem pewna, że tak z 50% właśnie „sprawia wrażenie” ?
Dobrze rozumiem to chodzenie z głową w chmurach i obwinianie tej cechy charakteru za brak faktycznych osiągnięć. Ale halo… tutaj nasze drogi się rozchodzą, bo przecież ty masz osiągnięcia! Świetnie płatną pracę, która nie zajmuje ci całego życia, mieszkanie w Londynie, poczytnego bloga, który jest na najwyższym poziomie, jesteś piękna i cudownie ubrana (uroda to nie tylko geny, ale też świetny dobór kolorów, fryzury, makijażu).
Ja w tym roku kończę 35 lat, do tej pory wykonywałam 3 kompletnie różne zawody, z których żaden nie był dobrze płatny ani poważany społecznie. Od 2 lat jestem „na macierzyńskim” i już nawet sobie wykminiłam, co dalej będę robić. Ale czy dam radę? No i chciałabym drugie dziecko, a to kolejne 3 lata w domu. Nie wiem jak to się poukłada. Ale bujanie w obłokach chroni mnie przed umieraniem z nudy i nie pozwala tak często rozkminiać nad marnością mojego położenia.
Nie jesteś… Jestem w podobnym wieku jak Ty i z podobnymi odczuciami. Ba! Ja też zawsze chciałam być pisarką! Czy kiedyś będę? Nie wiem. Teraz udaję przed sobą, że trochę jestem, bo mam napisane 37 stron pierwszej książki i kilka stron drugiej. Ale samo pisanie daje mi tyle satysfakcji, że tylko tyle, aż tyle, na razie mi wystarczy. Chyba.
Ps. Mimo wszystko… jest 3 marca. Wszystkiego najlepszego z okazji naszego święta!
Nie jesteś, nie jesteś 🙂 ja tam nadal wierzę, że coś we mnie trafi i znajdę pracę, która będzie mnie niosła na fali dopaminy przez resztę życia 🙂 a póki co cieszę się tym nastawieniem, które opisałaś – mam za co jeść, mam gdzie mieszkać, mogę sobie pozwolić na wiele rzeczy wiec w ogólnym rozrachunku nie jest źle 🙂
Myślę, że nie jesteś sama i tak naprawdę wiele z nas „zmaga się” z nieodpowiednim, niewymarzonym zawodem. Problem w tym – albo nie wiemy, co by nim było, albo po prostu nasze marzenia nie wpasowują się w potrzeby rynku i nie mamy na tyle szczęścia, by móc je wykonywać. Ja np. chciałabym być aktorką/robić coś z rysunkiem, jednak znając realia współczesnego świata dokonałam bardziej rozsądnego wyboru. Przez co czasami zastanawiam się, czy przypadkiem czegoś nie marnuję.
Tak, rynek vs pasja to mortal combat.
Ja akurat zawsze wiedziałam, co chce robić w życiu. Więc poszłam na archeologie, jestem nawet na doktoracie, ale lubię też nie umierać z głodu, więc znalazłam „normalna” pracę. I wiem już, że tak zostanie, bo nie mam w sobie samozaparcia, żeby przebijac głową mur na uczelni, w muzeum pracować nie chce (jest jak w korporacji, tylko dużo gorzej płacą), a praca w zawodzie może i jest, ale ogromnie niestala. Chcę być archeologiem, ale chcę też mieć umowę o pracę i zarabiać godziwe. A to się, jak na razie, wyklucza. Ale mimo 28 lat, powtarzam sobie, ze kiedyś ten doktorat skończę i jeszcze znajdę sposób.
A jaki jest twoj obecny zawod?
http://www.riennahera.com/2018/03/w-pracy-mandarin-oriental-hyde-park.html
http://www.riennahera.com/2017/01/moja-praca.html
Nie jesteś sama 🙂 Skończyłam studia lingwistyczne, ale nigdy nie chciałam uczyć. Myślałam że chcę być tłumaczką, ale po praktykach zrozumiałam, że to nie dla mnie, za mała różnorodność. Mimo to mam całkiem niezły wybór na rynku pracy, moim głównym kryterium jest praca z językiem, w ten sposób poznałam już od środka 3 różne branże. W żadnej się nie odnalazłam na 100%. Po kilku latach zamartwiania się, że każda nowa praca szybko przestaje mnie satysfakcjonować, po prostu odpuściłam. Zrozumiałam, że praca nie musi mi dawać szczęścia i mnie definiować. Wystarczy, że dobrze zarabiam, czuję się potrzebna, nie nudzę się za bardzo i atmosfera w firmie jest w porządku. O 16.00 chcę wyjść z biura i nie myśleć o tym co tam zostawiam, a w niedziele nie stresować się, że już zaraz poniedziałek. Pawdziwe życie zaczyna si po pracy 🙂
Trochę się zgadzam, a trochę myślę, że 8h dziennie to dużo życia, wolałabym mieć z nich jakąś satysfakcję, a nie tylko czekać aż miną.
Rozumiem, też zdarza mi sie jeszcze tak myśleć. Ale już porzuciłam nadzieję, że znajdę taką pracę 😀
Za miesiąc kończę 30 lat, myślę o zmianie pracy, ale pytając samą siebie jaka jest praca moich marzeń mam pustkę w głowie. To jest smutne, bo weź człowieku zmień życie na lepsze jak sam nie bardzo wiesz co to dla ciebie oznacza. Ale powtarzam sobie, że póki nie podążamy ślepo jak cielęta za cudzymi marzeniami to jest ok. Nie jesteś sama w swoich utrapieniach. 🙂 marne to pocieszenie, ale zawsze lepsze niż żadne.
Miłego poniedziałku życzę wszystkim. 🙂 obyśmy wszyscy byli szczęśliwi w ch*j.
Według mnie ten mit „wymarzonego zawodu” jest bardzo szkodliwy i przede wszystkim bardzo nieżyciowy. Tak naprawdę, większość ludzi wykonuje pracę, która jest dla nich po prostu źródłem dochodu. I nie ma w tym nic złego, ale przez to przekonanie, że praca powinna być nasza pasją ludzie się frustrują, mają wyrzuty sumienia. Zresztą zavzzac się to już na etapie wyboru studiów – ludzie decydują się na kierunek, który ich zadaniem będzie ciekawy, a dopiero później poznają realia pracy w tym zawodzie i rozumieją, że to nie dla nich. Pasjonaci to dosc wąska grupa, to też ludzie, którzy od małego rozwijali się w jakimś kierunku, który mieli pewne zasoby w postaci rodzicow, środowiska. Niestety większość z nas jest po prostu zwyczajna. I może właśnie zdanie sobie z tego sprawy moze być ttocht oczyszczające.
a few seconds from now
Według mnie ten mit „wymarzonego zawodu” jest bardzo szkodliwy i przede wszystkim bardzo nieżyciowy. Tak naprawdę większość ludzi wykonuje pracę, która jest dla nich po prostu źródłem dochodu. I nie ma w tym nic złego, ale przez to przekonanie, że praca powinna być nasza pasją ludzie się frustrują, mają wyrzuty sumienia. Zresztą zaczyna się to już na etapie wyboru studiów – ludzie decydują się na kierunek, który ich zadaniem będzie ciekawy, a dopiero później poznają realia pracy w tym zawodzie i rozumieją, że to nie dla nich. Pasjonaci to dosc wąska grupa, to też ludzie, którzy od małego rozwijali się w jakimś kierunku, który mieli pewne zasoby w postaci rodzicow, środowiska. Niestety większość z nas jest po prostu zwyczajna. I może właśnie zdanie sobie z tego sprawy moze być trochę oczyszczające.
mam 36 lat (rocznikowo to nawet 37) i jestem w tym samym miejscu, doskonale wiem, co czujesz. Ten wpis w ogóle trafił u mnie dokładnie w swój czas, bo dziś rano jechałam sobie rowerem do pracy i myślałam o tym, że 10 lat minie niedługo odkąd załozyłam pierwszego bloga, po którym już utknełam w internetowym piekiełku na dobre i pomyslałam sobie, jak to pięknie było mieć te 10 lat mniej, bo zycie stało przed tobą otworem jakoś bardziej. Wtedy myślałam, ze wcale nie i w ogole to już za późno na cokolwiek i to straszne, że jestem tak stara i jeszcze nic nie osiagnęłam. Byłam wtedy na bezrobociu, świezo po rzuceniu pierwszej dziennikarskiej roboty za gówno nie hajs. Najgorzej, że czasami wciąż czuję się tak jak wtedy i w sumie to nadal nic nie osiągnęłam i wciąz nie wiem, kim chciałabym być. To znaczy wiem, że pisarką. Jak pisała sto lat temu Virginia Woolf, trzeba mieć 500 funtów dochodu rocznie, żeby pisać 😀 No więc musze pracować, co sprawia, że nie mam czasu na pisanie. Mam tez dziecko i bloga (czyli piszę), więc mnóstwo wymówek. Obliczyłam, że gdybym wszystkie znaki zainwestowane w blogowanie włożyła w pisanie książek, już byłoby kilka. W sumie jedna już jest, ale straciłam do niej serce i nie wiem, czy jest warta prob wydaniczych. Ale przeciez to i tak nieporównywalne. Powtarzam sobie, że blog to przeciez zaplecze, ale to też strata czasu. No nic, może po prostu prokrastynuję i w końcu zostanę pisarką. Co w dalszym ciągu niczego nie załatwia, bo trzeba zarabiać pieniądze, a pisarze i pisarki ich nie zarabiają na książkach, chyba że są Bondą albo Mrozem. W sumie chciałabym tez być full time graficzką, nie tylko z doskoku jak w obecnej pracy, ale to jest cel na ten rok, nie kwestia kim chcę w zyciu zostac. Może już czas przestac myśleć kim chce się być, powinnam to zrobić 20 lat temu, ale życie nie działa wcale jak system edukacji. W sumie to nie jest jeszcze tragedia.
Twój wpis wcale nie jest smutny, wbrew temu, co napisałaś w zajawce na fejsie. To jest normalne życie. Szczerze mam dosć czytania tekstów w stylu alleluja i do przodu, takie teksty załamują człowieka sto razy bardziej niż Twoje rozterki. Twoje nastawienie jest bardzo, bardzo spoko
To samo. Jestem kupcem w korporacji, praca jest dla mnie źródłem pieniędzy, nie jest bardzo kłopotliwa i nie zatruwa mi życia, po prostu jest. Najabrdziej na świecie chciałabym uczyć – najchetniej biologii, a jeszcze chętniej, przyrody w podstawówce. Otwieranie dzieciom oczu na piękno chemii, biologii i fizyki byłoby wspaniałe.
Ale z drugiej stony, bądźmy realistami. Nauczyciel stażysta zarabia jakieś 1500 zł, czyli tyle, ile wydaję na wszystkie rachunki. Moi uczniowie nie zdumieliby się złożonością świata i nie doznawaliby mistycznych przezyć po poznaniu procesu fotosyntezy, raczej mieliby mnie głęboko w odwłoku, a przygotowanie pedagogiczne to 3 lata podyplomówki.
Doktorat? Skostniałe uczelniane struktury, cztery lata biedowania, chyba jednak podziekuję.
Tak, jeszcze to. Mogę od ręki dostać pracę, w której zarobię tyle co brytyjski profesor…
Z tą pracą marzeń, to chyba jest trochę jak z mityczną Arkadią. Niby jest, ale nie tak łatwo ją znaleźć. Też wiele mi się w życiu wydawało… że teatrologia i praca jako kurator to jest to, nie! Że dziennikarstwo modowe – nie! Że obronię dysertację i zacznę pracę jako belfer – jestem doktorem nauk humanistycznych i to nadal nie to! Myślałam, że napiszę książkę, wydałam dwie – to nie to! Bloguję okazjonalnie od 10 lat i nadal sprawia mi to radość, może powinnam to sprofesjonalizować? Tak jak Ty mieszkam w UK i jest mi z tym dobrze, lubię ten kraj i ludzi w nim mieszkających, mam super męża i wspaniałego synka. Na tym etapie to jest moim powodem do dumy, na tych polach się spełniam i odnajduję. W głębi serca nadal jednak marzę o artystycznej fotografii, projektowaniu wnętrz lub innej kreatywnej branży. Kto wie, co przyniesie przyszłość ? Trzymam kciuki za Twoje poszukiwania ?
Dziękuję i życzę Ci powodzenia w marzeniach 🙂
??
50 is the new…30? 20? 🙂
Tak mi niekiedy powtarza moja dentystka, starsza ode mnie o ponad dekadę, ale babka wie co mówi – w wieku lat 40 zaczęła się rozkrecac, a w ogóle wcześniej skończyła studia językowe i to jako wybitna absolwentka, by zacząć od nowa w stomatologii. Kiedy ją poznałam przez wspólna znajoma, dzieliła gabinet w no-go-area, teraz ma własny, przy głównej arterii luksusu, z pacjentami, którzy nie zauważają, że przez pomyłkę zapłacili o jedno zero za dużo (autentyk, jeden zorientował się, kiedy dzwoniła do niego jej księgowa informując o pomyłce). 🙂 Mam też druga kolezanke – rzuciła w wieku 40 lat korpo dla edukacji i obecnie jest dyrektorka dobrej szkoły, a akurat w Niemczech nauczyciele zarabiają bardzo dobrze, chyba najlepiej w Europie, a przynajmniej dużo lepiej, niż przeciętna praca w korpo). Uwielbiam takie historie i nimi sie pocieszam, z resztą moja jest podobna. Ale książkę napisalam przed trzydziestka, choć nie wydałam i czasem się zastanawiam, czy jestem pisarka? Czy pisarzem się staje po ukończeniu powieści, czy po jej wydaniu?
Wydaje mi się, że nie dość, że nie jesteś sama, to raczej wyjątkami są ludzi, którzy wiedzą, co chcą robić w życiu, a reszta po prostu sprawia takie wrażenie, bo boi się powiedzieć, że nie wie, co ze sobą zrobić. Ja nie ukrywam – kilka lat temu skończyłam studia, które teraz do niczego mi się nie przydają, bo nie wyobrażam sobie pracy z nimi związanej. Szukam pracy, do której nie będę się bała rano wstawać, w której współpracownicy i kierownictwo będą znośni, a zarobki nie będą minimalne. Na razie wychodzi, ale to nie jest coś, co zamierzać robić do końca życia. Szkoda tylko, że właśnie nie wiem, co bym chciała robić. Mam nadzieję, że z czasem znajdę TO COŚ, nagle oświeci mnie i będę mogła do tego dążyć, zanim nie będzie za późno.
Mam bardzo podobne przemyślenia ostatnio i podobnie miałam do siebie samej żal, że nie potrafię się określić. Moja praca jest dobrze płatna, owszem, mam za co jeść i kupować sukienki i pewnie zaraz też dorobię się kredytu na mieszkanie. I doskonale zdaję sobie sprawę, że nie poświęcam wystarczająco, by robić to, co rzeczywiście kocham. Problem w tym, że gdy coś Cię kręci i jara i chcesz na tym zarabiać, to sama wpychasz się w szpony bycia zależną. Zależną od zapłaconej faktury, od klienta, od czyjegoś widzimisię, od czytelników, od czegokolwiek – bo potrzebujesz przeżyć. I nagle ta wymarzona praca potrafi przestać być wymarzona. Jasne, że nie zawsze, ale ten, kto wymyślił hasełko „rób to, co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia” był chyba wstawiony i oderwany od podłoża. Oczywiście, że przepracujesz, jeśli nie bardziej niż ci, którzy siedzą wygodnie na etacie i mają wywalone zamykając za sobą drzwi przeszklonego biura. Ale wiesz, co w tym jest najlepsze? Że tu nie ma lepszych ani gorszych wyborów. Jedna i druga opcja, oraz tysiące opcji pomiędzy, są w porządku. Możesz pracować w wymarzonej robocie, a możesz robić coś dla kogoś, co niekoniecznie daje Ci dzikiego kopa, ale pozwala godnie przeżyć i po pracy skupić się na rzeczach dla Ciebie ważnych. Ja chciałam być dziennikarką i miałam tyle samozaparcia, że nią zostałam, ale brakło mi odpowiednio silnych łokci, by walczyć o wydostanie się z portalozy i pójście gdzieś dalej. Pisanie mi zbrzydło na bardzo długi czas. A nie miałam wystarczająco sił, by się z tego wyrwać i pisać reportaże. Pocieszam się, że bardzo niewiele osób ma na to siłę, zaciska zęby i leci z koksem, reportażyści nie mają wcale lekko. Więc mierzę swoje siły na zamiary i siedzę na wygodnym etacie, a po pracy mam czas „na swoje pasje” jak to ładnie głosił dziennik super express. Czy to źle? Nie. Mało ambitnie? No może, ale who cares? 🙂 To też nie jest tak, że w życiu goni Cię deadline i jak się do trzydziestki nie określisz, to dramat. Jak się nie określisz, to też spoko. Jasne, że im dalej w las, tym możliwości się kurczą, ale kto Ci zabroni zrobić doktorat za pięć lat? Albo za dziesięć? A może w tym czasie odkryjesz coś jeszcze innego, co Cię będzie kręcić? Znam takie przypadki – przebranżowienia się i zmian o 180 stopni. Bo możliwości niby mniej, ale doświadczenia, samoświadomości i środków na realizację celu – więcej 🙂
Hasło „rób to, co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia” jest ohydnym kłamstwem, nawet jeśli faktycznie robisz to, co kochasz. Po pierwsze, praca zawsze jest pracą. Czyli męczy, mniej lub bardziej stresuje (bo deadline, bo szef, a jak sama jesteś szefem to odpowiedzialność). Miłość do wykonywanej czynności nie sprawi, że znikną wszystkie wady pracy. Po drugie, to hasło często jest wykorzystywane przez obrzydliwych kapitalistów*, którzy chcą oszczędzać, na czym się tylko da i wmawiają ci, że nie potrzebujesz wyższej pensji, ubezpieczenia czy czasu wolnego, no bo przecież robisz to, co kochasz! Udają, że miłość do pracy zastąpi godne warunki pracy, dla własnej korzyści, oczywiście.
Tak więc w skrócie: nie dajmy się propagandzie 🙂
*pewnie nie każdy kapitalista jest obrzydliwy, ale jest ich bardzo dużo…
No wiec nie jestes. Dziwnie znalezc w necie i czytac jakby ktos ci z wlasnej glowy wyjal tylko u mnie opakowane w w inne rzeczy. Wszyscy dookola bardzo umiejetnie sprawiaja wrazenie ze wiedza czego chca i do tego daza, steruja ta swoja lodka do jakichs portow, a ja od dawna za burta.
Prawda? Do tego WSZYSCY zdają się mieć patent kapitana, stabilną łódkę, koło sterowe i mapę, a ja mam tratwę, patyk i zrobiony z gazety kapitański kapelusz.
„Wydaje mi się, że akurat przed pracą jako taką w życiu nie uciekałam, ale wysiłek wkładałam nie w to co powinnam.” – to mnie dotknęło do cna.
Idealnie się nadaje do mojego CV tuż pod tą klauzulą na zgodę przetwarzania danych.
Pewnie, że nie jesteś z tym problemem jedyna. Pytanie tylko, czy to rzeczywiście jest problem… bo właśnie pomogłaś mi uświadomić sobie, że dla mnie to nie jest żaden problem. Z zawodu jestem chemiczką, jednak rzuciłam pracę w zawodzie że względu na zdrowie. Mogłabym dążyć do bycia technologiem (technolożką?) w jakiejś mniej szkodliwej branży, ale z pełnym przekonaniem nie robię nic w tym kierunku – to po prostu nie jest ten moment w moim życiu, aby rezygnować z ciepłej, dobrze płatnej posady biurwy. I dobrze mi z tym, bo wiem, że gdy dzieci podrosną to będę miała więcej energii i chęci do zmian. Wtedy będę potrafiła potraktować zmianę pracy jako wyzwanie a nie jako dodatkowe obciążenie, na które teraz nie mam siły.
Oj nie jesteś sama! Czytałam Twój tekst jakbym czytała o sobie! Mam 32 lata, męża, kredyt na mieszkanie i dziecko w drodze! Tak samo poszlam na studia (projektowanie ubiorow) bo kochalam modę i uwielbialam rysować ale gdy tylko zobaczyłam jak realna praca w tej branży wygląda i jaka jest konkurencja, zmieniłam zdanie. Też ciągle nie wiem co chciałabym w życiu robić i w miarę jak pomału rośnie mi brzuch zaczynam zdawać sobie sprawę, że już nie może tego nie znajdę. Będę robić to co robię do emerytury, i choć libie moja pracę to nie mazwałabym jej wymarzonej. Do tego przeraża mnie to całe macierzyństwo… i tu Ty podnosisz mnie na duchu, bo widzę, że nie ja jedyna nie rozczulałam się na pierwszym USG i w ogóle pokazujesz, że można zostać sobą bujającą w chmurach będąc jednocześnie matką. Dziękuję!
Ja sobie (niestety) muszę często powtarzać, że nie wynajdę szczepionki na raka. Że nie muszę mieć ambicji, żeby moją pracą zmieniać świat albo robić coś, co kocham. Pomijając fakt, że nie wiem, co zawodowo miałabym kochać, muszę sobie powtarzać, że w mojej pracy jest miło, bezpiecznie, w poniedziałek idę tam równie chętnie, jak w piątek i jak nie popłynę na wyprzedażach, to żyje mi się całkiem wygodnie.
Jakaś presja, którą sami sobie wbiliśmy do głowy, każe nam źle czuć się z tym, że w pracy jest ok i tyle. Przecież musi być ambitnie, rozwijająco i zgodnie z serduszkiem.
No właśnie chyba nie musi.
Myślę podobnie i ostatnio z różną intensywnością męczy mnie to samo pytanie w głowie. Co ja właściwie chciałabym robić?
Czasem myślę że prawie dokładnie top co robię z małymi zmianami, a czasem że nie wytrzymam dłużej i praca przynosi mi tylko stres. Pracuję już w drugim zupełnie różnym od pierwszego zawodzie, który wymaga sporo myślenia. Nie umiałabym tego teraz zostawić. To też jest jeden z 'męczących’ czynników. Byłam architektem przez kilka lat i z wykształcenia, teraz jestem programistką i wydawało się to zawodem idealnym, a teraz zaczyna być tylko… zawodem.
Niedawno ktoś mi powiedział o chłopaku, który wynegocjował sobie że pracuje 5h dziennie. I doszłam do wniosku, że to byłoby dla mnie idealnie. Długo nie mogłam zrozumieć dlaczego ktoś wymyślił że musimy pracować aż 8h i że dla wszystkich to jest normalne. Dalej się nad tym zastanawiam 😉
O ile zapewne nigdy nie będę mieć pracować w pracy marzeń, to na pewno zrealizuję plan, żeby pracować możliwie mało A resztę czasu poświęcać na rzeczy które lubię i nie muszą przynosić mi pieniędzy. I żeby pracować zdalnie, bo wtedy można pracować z każdego miejsca na świecie, co jest super. I myślę że na jakiś czas mi wystarczy.
Parę dni temu obejrzałam film Amy Landino, w którym mówiła, że nikt nie wie co robić w życiu na 100% każdy właściwie znajduje. Nie ma mistrzów życia, choć niektórzy sprawiają takie wrażenie.
A z kolei ostatnio czytam książkę Michelle Obamy i ona z kolei rzuciła bardzo dobrze płatną pracę na rzecz innej i też w niej nie została. Szukała i cały czas szuka zapewne 😉
A ten sławetny moment że dorośniesz nagle staniesz się kimś przecież nie istnieje. Poza tym zakłada że przestajesz dorastać.
Nie ma nic bardziej ludzkiego niż nasze codzienne wątpliwości.
Mi również marzy się praca wykładowcy akademickiego, ale nie mam pojęcia, czy się do niej nadaję. Zdaję sobie sprawę ze swojej zaniżonej samooceny i w związku z tym trudno mi obiektywnie ocenić swoje możliwości. Jednak przemawia do mnie pytanie LanaMer, czy praca jest czymś, co nas definiuje. Myślę, że sama praca nas nie definiuje. O wiele ważniejsze wydaje mi się to, jak sami się ze sobą mierzymy, jak pokonujemy swoje słabości, rozwijamy się. Dla mnie to jest „clue” wszystkiego i staram się tego trzymać na co dzień 🙂
Jeśli Twoją pasją jest pisanie, to już chyba nie ważne czy jest to jakaś wieeelka pasja czy nie. Ważne, że jest 🙂 A przecież to niekoniecznie musi być związane z wybranym zawodem. Moją największą pasją jest taniec, ale absolutnie nie wyobrażam sobie, żebym miała pracować jako instruktor czy jakkolwiek inaczej. Nie chcę żeby moja pasja była moją pracą. Mam zawód, który jest ok. Nie jest jakiś wymarzony i rewelacyjny, ale jest ok. Tak jak napisała @lanamer:disqus, to chyba tylko dodatek? Środek do celu?
Bardzo prawda. Co więcej, nie każdy musi mieć wymarzony zawód. Fajnie, jeśli tak jest, ale nie ma nic złego w pracy dla pieniędzy i po prostu pracy, a nie pasji zapierające dech w piersiach 🙂 dopóki praca nie wywołuje u Ciebie depresji i nerwicy, a daje komfortowo żyć, nie musisz gonić za ideałem, zwłaszcza jeśli go nie znasz. Mnie to daje duży komfort i spokój, zdjąć z siebie tę presję i „powinności”.
Mam 36 lat i póki co pracuję w szkole. Robię też korekty, redakcje, recenzje, piszę teksty na zlecenie, a weekendami próbuję pisać książki.
Mój wymarzony zawód: pisarka, przy czym nie chcę pisać na czas. Chcę pisać, gdy mam coś do powiedzenia.
Szukam planu B. Albo i C. Zdaję sobie sprawę, że praca w szkole nie jest pracą na całe życie i że łatwo tu o wypalenie. Więc chodzi mi o to, żeby wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym 😉 ale jak odejdę, to dokąd? Co ze sobą zrobię?
Nie jesteś sama z tym szukaniem 🙂
Obserwując ludzi dookoła widzę, że zaledwie niewielki procent z nich wykonuje swój wymarzony zawód. Wiadomo, czasem im zazdroszczę. Ale z drugiej strony dobrze się czuję w mojej pracy, choć jest ona prawie absolutnie „aekscytująca” (pisemne tłumaczenia w ramach własnej działalności), za to przynosi mi sporo profitów, które aktualnie są dla mnie bardzo ważne. Dzięki temu, że mam elastyczny czas pracy, moje dzieci nie muszą spędzać w placówkach wychowawczych 9 godzin dziennie (raczej 6-7. Fakt, że często muszę nadrabiać pracę wieczorami). Jak robota wychodzi mi uszami lub po prostu czuję się beznadziejnie, mogę zrobić sobie dzień przerwy, czy wyskoczyć do kina. Szef nie patrzy na mnie wściekłym wzrokiem, gdy z powodu choroby (mojej lub dzieci) muszę wziąć urlop (tu znowu: nadrabianko wieczorami). I tak dalej. Do wymarzonej pracy daleeeeko, ale na tę chwilę ta opcja wydaje mi się optymalna. Wydaje mi się, że nie warto mieć wyrzutów sumienia z tego powodu, że praca nie daje mi orgazmicznej satysfakcji. Że warto doceniać to, co się aktualnie ma. A może wymarzona praca znajdzie nas sama, tak jak prawdziwa miłość? 😉