Jak wygląda Wasz wymarzony dom?
Myślałam kiedyś, że mój wymarzony dom pełen jest wzorów, drewna, perskich dywanów, ciężkich firan, gobelinów. Kanapy, poduszki, ornamenty, zdobienia…
Niczym szlachecki zamek gdzieś w głębi Highlandów. Z dobrami rodowymi uzbieranymi przez wiele pokoleń. Niczym orientalna boho oaza. Bogactwo, przesada, intensywne barwy. Takie wnętrza są bardzo efektowne i piękne.
Nie znam nikogo, kto posiadałby szlachecki zamek, ale znam trochę domów urządzonych na bogato, oddających artystyczne wnętrza właścicieli, gdzie zagospodarowany jest każdy zakamarek, gdzie widać kolory duszy. I po przebywaniu w nich dłużej, czuję się zmęczona.
Kiedy wchodzę do mojego domu, w którym trzymamy się neutralnej kolorystyki i staramy się (z naciskiem na staranie, nie twierdzę, że nam wychodzi) mieć jak najmniej, czuję ulgę. Mogę spokojnie myśleć. Jestem naprawdę u siebie.
W mojej wyobraźni mieszkam w średniowiecznym zamku wśród witraży, ale w prawdziwym życiu ciągnie mnie do Barbicanu. W prawdziwym życiu uwielbiam pokoje hotelowe, zwłaszcza w momencie, kiedy dopiero do nich wchodzę i jeszcze nie zdążyłam zrobić bałaganu. Może moja dusza nie ma kolorów…
W idealnym świecie człowiek posiadałby ogromny dom lub apartament, w którym pomieściłby wszystko czego potrzebuje i urządził go po swojemu, a wszystko czego nie potrzebuje trzymał w przeznaczonym na to składziku, na strychu, w piwnicy. Niestety świat nie jest idealny i już własne mieszkanie, nawet malutkie, jest powodem do szczęścia. Miejsce do przechowywania rzeczy to Święty Graal mieszkań, a torebka Hermiony niestety nie istnieje. Polećmy zatem kolejnym banałem – nie można mieć wszystkiego. Albo można, ale wtedy zabraknie przestrzeni życiowej. I nie będę się mogła skupić…
Czuję się lepiej, kiedy nie mam rzeczy.
Czuję się przytłoczona przedmiotami, których nie potrzebuję. Sprzątam je, przerzucając z kąta w kąt, kiedy tak naprawdę wiem, że nie użyję ich do następnego sprzątania. Albo przerzucam z kąta w kąt rzeczy potrzebne, które nie mają miejsca. Bo miejsce zajmują te niepotrzebne.
Są rzeczy, które przechowuję tylko w pamięci. I chociaż sprawiały mi przyjemność, tam właśnie powinny pozostać. Pamiętam z dzieciństwa klasery ze znaczkami. Te znaczki nie były do niczego potrzebne. Oglądałam je może raz na miesiąc. Ale były piękne. Podobnie jak zestawy radzieckich zapałek z bajkowymi ilustracjami. Uwielbiałam je. Ale nie wiem co teraz bym z nimi robiła.
W kredensie w dużym pokoju moja mama trzymała pudła guzików, nici, paciorków. Jako dziecko grzebałam sobie w nich czasem.
Na myśl o posiadaniu tylu drobiazgów kręci mi się w głowie.
Po ukochanej babci mam niemało rzeczy. Porcelanowego konia, którym nie wolno mi się było bawić, ale za to miałam go obiecanego w spadku już kiedy miałam kilka lat. Pierścionki. Jej wisiorek, który uważała za swój amulet. Puszkę, która stała za szybą w PRL-owskim kredensie. A to i tak ułamki wspomnień. A gdzie małpa trzymająca solniczkę i pieprzniczkę? Gdzie te radzieckie zapałki? Kolorowa lampka z moskiewskimi widokami jest popsuta, ale mama chce ją naprawić. Dziesiątki innych rzeczy jestem w stanie odtworzyć w pamięci. Całe życie, całe mieszkanie. Czyjeś, nie moje.
Koń stoi w sypialni na półce, którą widzę każdego dnia jak się budzę. Tak jak codziennie myślę o babci. Nie da się myśleć częściej bez popadnięcia w paranoję. I dla mnie ten koń to jest pamiątka absolutna. Wraz z obrączkami, które zrobione były z podarowanego od babci złota. Jakość jest lepsza niż ilość. Chyba.
Łatwo byłoby odrzucić minimalizm jako chwilową i okrutną modę, która odcina nas od przeszłości, ale…Nie można żyć tylko przeszłością. Teraźniejszość też potrzebuje przestrzeni. Ba, to jest coś, co przerabiałam na terapii. Tkwienie wspomnieniami w przeszłości kosztem “tu i teraz”. Momenty błogiego szczęścia przeżywam głównie wtedy, kiedy żyję chwilą obecną. Nie tylko, ale głównie. Czy nie warto zatem stosować w kwestii wspomnień zajmujących nam przestrzeń życiową zasady Pareto? 80-20?
Do niedawna myślałam, że fakt posiadania jednego kompletu talerzy, misek, kubków, sztućców i dwóch kompletów pościeli jest…wstydliwy. Że to takie biedne. Źle o nas świadczy. Owszem, stać nas na kilka kompletów i na sporo pościeli, nie mamy ich z wyboru. Potem trafiłam na cytat, że jeśli czegoś nie używasz albo tego nie kochasz, to nie powinno się tego trzymać. I nie, przy naszym stylu życia nie potrzebujemy więcej niż jednego kompletu talerzy. Ba, kilka tygodni temu spaliłam jedyny duży garnek w domu (nie wyłączyłam gazu wychodząc…) i nie miałam jeszcze okazji kupić nowego. Nie odczułam jakkolwiek jego braku…
Zgadnijcie ile kompletów do herbaty ma moja mama. Możecie się pomylić o pięć…
Ostatnio przy pieczeniu ulubionych sconesów posiłkowałam się pustym słoikiem po kawiorze, ponieważ nie miałam wycinarki do ciastek. Zadziałał perfekcyjnie. Uznaję zatem, że nie potrzebuję wycinarki. Czyż to nie ekologiczne i w ogóle zero waste? Co roku do pieczenia świątecznych pierników pożyczam foremki do wycinania kształtów od koleżanki. Tak, mogłabym kupić własne na ten jeden dzień w roku. Ale wydaje mi się, że pożyczanie ich to już taka nasza tradycja. A więc nowe wspomnienia.
I oto dylemat.
Ładne ubrania, których już nie noszę…oddać czy zostawić dla córek?
Rozsądek mówi, żeby oddać, ale sama nosiłam ubrania po mamie, babci, cioci…
Trzymam w szafie bluzę, której nie założyłam od kilkunastu lat, ale byłam w niej na najpiękniejszych randkach z mężem. Trzymam sukienki, w których wyglądałam ładnie przed dziećmi, a w których teraz w ogóle nie mieszczą mi się piersi. Trzymam koronkowy kombinezon, który uważałam za szał na studiach. Tak, jest śliczny i odważny. Nie, nie wyobrażam sobie już go założyć. I leżą tak, podobnie jak w poprzednim mieszkaniu leżała moja suknia ze studniówki i suknia z balu gimnazjalnego. Dopóki od wilgoci w komórce nie zgniły. Rozum nakazuje, że powinno mi być tego żal. Ale…nie tęsknię za nimi.
Sporą część już wyrzuciłam, ale w dalszym ciągu mam białe kartony, w których trzymam “Rzeczy”. Nie do końca wiem, co to za rzeczy. W jednym są prace ze studiów, te chcę mieć i z tych raz na jakiś czas nawet korzystam. Ale sprawiają mi wielką radość, zatem potrzebuję ich. Pozostają trzy czy cztery pudła, w których jest…nie wiem co. Stare opaski, pocztówki, jakieś drobiazgi ze studiów. Kiedy zaglądam do tych pudeł? Kiedy znowu wybieram rzeczy do wyrzucenia…
To nie jest nowy dylemat. Dziesięć lat temu temu na studiach czytałam pamiętniki XVIII-wiecznej kobiety, która złościła się na syna i synową, że nie wykorzystują każdego skrawka materiału, nie cenią każdej najmniejszej rzeczy, którą mają, a pozwalają sobie na jakieś modne zbytki, bez sensu wyrzucając pieniądze. To jakby echo moich rozmów z mamą. Ja chcę mieć mało, jak najmniej. Ale to co mam, chcę mieć super i drogie i takie jak mi się podoba. Chociaż czasami chcę mieć słoik od kawioru zamiast wycinarki i pożyczone foremki.
Jestem osobą żyjącą nostalgią, wspomnieniami, marzeniami, chodzącą z głową w chmurach. Myślę, że to przywiązanie do przedmiotów z przeszłości, nie tych, które sprawiają radość, zdobią nasze mieszkania, przypominają stare dobre czasy, ale tych, które trzymane są w pudełkach i nigdy nie oglądane, jest szkodliwe. Te rzeczy jednocześnie dają mi kontakt z przeszłością i sprawiają, że czuję się dzieckiem. Jednocześnie chcę je wyrzucić i być wolna, a coś mi mówi, że mi nie wolno.
A jednocześnie przypomina mi się krótkometrażowy film “In the Future, They Ate From the Finest Porcelain”, który wywarł na mnie wielkie wrażenie, kiedy obejrzałam go na wystawie dotyczącej science fiction w Barbicanie. Postać historycznej terrorystki zakopuje na pustyni fragmenty naczyń, aby w przyszłości jej naród mógł stworzyć sobie tożsamość, która da mu prawo do tego terytorium. Ten koncept mną wstrząsnął. Jako opowiadaczką historii. Jako studentką historii. Jako osobą, po prostu.
I już sama nie wiem co myśleć.
PS Słoik od kawioru po robieniu ciastek włożyłam do zmywarki. Mój mąż myślał, że jestem taka porządna i czyszczę go przed recyclingiem. I go wyrzucił. Stoję zatem przed dylematem. Albo muszę zjeść więcej kawioru, albo jednak kupić tę wycinarkę…
PS2 Jednak udało się wyciąć ciastka szklanką. Jestem uratowana.