ukraina
Picture of Riennahera

Riennahera

Moje najpiękniejsze wakacje w Ukrainie

Codziennie z zapartym tchem śledzimy doniesienia.
Codziennie cieszymy się, że Kijów dalej się broni.
Codziennie mamy nadzieję, że to już ostatni dzień. Że zaraz przeczytamy, że Ukraina wygrała.

Oprócz nadziei jest niestety strach, stres. Okropne doniesienia. Okropne zdjęcia. Okropna i namacalna rzeczywistość na dworcach. Z pewnością będą nam się one przypominać w nadchodzących latach na sam dźwięk słowa “Ukraina”.

A ja chciałabym napisać Ukrainie najpiękniejszą laurkę. Żeby w dyskursie o niej było cokolwiek poza “tym miejscem, gdzie trwa wojna”. Żeby pamiętać, o co walczy.

Dla mnie jest krainą nostalgii i marzeń. Miejscem, gdzie przeżyłam jedne z najbardziej magicznych chwil w życiu. Gdzie cieszyłam się świeżą dorosłością i jej egzaltowanymi zachwytami. Oczywiście, moja wizja przepełniona jest romantyzmem. Jest nie do końca rzeczywista i nieco zamglona. Magiczna. Jak to wspomnienia. Kojarzy mi się z leniwym klimatem filmu “Call Me By Your Name”.

Pojechałam tam jako osiemnastolatka (jednak nie, pogrzebałam w datach i wychodzi, że musiałam mieć siedemnaście lat, ale wiecie, jak działają wspomnienia) na obóz artystyczny w czasach, kiedy jeszcze miałam jakiekolwiek pretensje do rysowania i malowania i chodziłam do klasy humanistyczno-artystycznej. Obóz był zbieraniną dzieciaków w różnym wieku, od stosunkowo małych (w wieku wczesnoszkolnym) przez wszelkiej maści nastolatki do stosunkowo pełnoletnich (czyli zdaje się pięć panienek około osiemnastki), dofinansowanym przez jakąś organizację czy współpracę rządową. Z rządem Leonida Kuczmy, jakby co. Vintage na całego. Naprawdę nie pamiętam szczegółów, ale był żenująco tani i totalnie wspaniały.

Wylądowaliśmy we wsi Sławsko. W ośrodku klubu sportowego Dynamo. Nie wiem dlaczego i o co chodziło, ale bokserzy jedli z nami w jednej stołówce i młodsze dziewczęta bardzo intensywnie do nich wzdychały. Starsze były na to zbyt zblazowane i artystyczne w ten pretensjonalny, przeintelektualizowany, chociaż naiwny sposób. Dzisiaj pewnie też bym wzdychała.

Z okien pokoju widać było przepiękną cerkiew o złotym dachu. Wyglądała jak pałac z baśni. Z wielkim zapałem ją rysowałyśmy, malowałyśmy, podziwiałyśmy popijając nielegalnie wino i popalając najtańsze papierosy bez filtra. Były naprawdę wstrętne, ale my byłyśmy naprawdę młode i naprawdę zdeterminowane, żeby być cool, nonszalanckie i artystyczne.

Traktowano nas w Slavsku jak książątka. Kiedy z przyjaciółką szłyśmy do sklepu po czipsy (o smaku ryby albo grzybów!) i kolę, mówili, że to ci artyści z Polski przyszli. Nawet jeśli ironicznie, to przyjaźnie. Mieszkańcy chętnie zagadywali. Spędzałam dnie na malowaniu kur i krów, a każda napotkana osoba miała dla mnie tylko uśmiech lub dobre słowo. Od beznogiego pana pod spożywczakiem po lokalną piękność ze złotymi pierścionkami na palcach.
Pani na łące była zachwycona, że chcemy malować jej krowę i rumieniła się, gdy sama znalazła się na obrazku.

W Ukrainie przeżyłam przygody z prawdziwego zdarzenia, jak z XIX-wiecznych książek dla młodych panien. Kiedy okazało się, że odbędzie się tylko jedna wycieczka do Lwowa, nie mogłyśmy się na to zgodzić. Całymi swoimi osiemnastoletnimi osobami protestowałyśmy, w końcu oznajmiłyśmy, że jesteśmy dorosłe i jedziemy same. Nikt nie może nam zabronić! I nie zabronił. Tyle, że musiałyśmy wsiąść do pociągu o piątej rano. I nie przewidziałyśmy, że ośrodek jest na noc zamykany, więc musiałyśmy spuścić się z balkonu po prześcieradle i wspiąć na ogrodzenie. Niczego nie żałuję. Nie na darmo zatytułowałam tekst “najpiękniejsze wakacje”.

Były momenty romantyczne.
Jak jazda tym porannym pociągiem z discmanem w uszach. Słuchałam płyty Long Gone Before Daylight zespołu The Cardigans i podziwiałam z okna wschód słońca. Wydawało mi się, że przeżywam jedne z najpiękniejszych momentów życia. Żyłam wtedy dość krótko, od tego czasu wydarzyło się wszystko, ale ten złoto-pomarańczowy nastrój potrafię przywołać w pamięci jakbym przeżywała go przed chwilą.

Były momenty komiczne.
Jak kiedy w porannym pociągu koleżanka groziła karaluchowi, że jeśli nie przestanie się na nią patrzeć, oberwie laczkiem.
Jak kiedy poszłyśmy na wiejską pocztę zapytać o wymianę walut i dostałyśmy tam cynk, żeby iść z pewnym mężczyzną. Byłyśmy już przekonane, że nas zabije, kiedy zaprowadził nas do sklepu z młotkami. Lecz nie. Pan Młotkowy wyjął spod lady kasiorę i wymienił nam dolary na hrywny po kursie bardziej korzystnym niż we lwowskich kantorach.

Były momenty zadumy.
Kiedy stareńki pan na lwowskim rynku mówił dość specyficzną, archaiczną polszczyzną, kiedy próbował nam sprzedać drewniane wisiorki “na leczenie ranek”. Oczywiście, kupiłyśmy. Kiedy odwiedzałyśmy Cmentarz Orląt Lwowskich. Kiedy moja przyjaciółka powiedziała, że to, to jest ta uczelnia, na której studiowała jej babcia. Kiedy niektóre aspekty Lwowa przypominały nam światowy Paryż, w którym się poznałyśmy, a inne wydawały nam się na żywca wyjęte ze wspomnień i filmów o ZSRR. Ukraina była dla nas w 2004 roku fascynującym zlepkiem przeszłości i przyszłości, wspomnień i aspiracji. Była też po prostu piękna.

Każda napotkana osoba była przyjazna i życzliwa. Ludzie obrażali się gdy mówiło się do nich po angielsku i na każdym kroku podkreślali bliskość narodu polskiego i ukraińskiego. Że jesteśmy tacy sami, tylko troszeczkę inni.
Dumę z państwa i narodowości czuć było wszędzie, ale nie w sposób nacjonalistyczny, a jako radość i celebrację. Miałam akurat okazję być tam w Dzień Niepodległości i wszystkie ukraińskie dzieci biegały z wymalowanymi na policzkach flagami. Roześmiane i szczęśliwe. Dumne.

Spędziłam w Ukrainie dwa tygodnie, ale te dwa tygodnie wyryły się w mojej pamięci i na zawsze stały się częścią mnie. Na samo wspomnienie reaguję uśmiechem. Do dzisiaj na pamiątkę trzymam w ramce zdjęcie cielaka, które zrobiłam podczas jednego z plenerów. Wzięłam to zdjęcie ze sobą kiedy wyjeżdżałam z domu na studia. Wzięłam je gdy po studiach ze Szkocji przeprowadzałam się do Anglii. Podczas każdej z przeprowadzek, to zdjęcie za każdym jednym razem trafiało do kartonu z rzeczami ważnymi i potrzebnymi.

Do dzisiaj prześladuje mnie estetyka książki, którą kupiłam we Lwowie. Zobaczyłam ją w oknie księgarni i uznałam za najpiękniej ilustrowaną książkę na świecie. Do dzisiaj tak uważam. Nie mam pojęcia kim jest autor i jaki jest tytuł, coś o Albionie, nie wiem niczego na temat opowieści, jakie zawiera, ale te ilustracje są wszystkim. Autorem jest Vladyslav Yerko.

Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak sielanka i kolonijna wizja panienki z pierwszego świata. Bo Ukraina była inna niż Polska w nie zawsze przyjemny sposób, miała swoje demony, które dręczyły ją przez lata, dręczą dosłownie i dzisiaj, ale to nie był odległy świat. Nie bez powodu przywołałam skojarzenie z “Call Me By Your Name”. Jak Włochy oferowała kulturę i magię. Myślę, że to ważna perspektywa w momencie, kiedy jej obywatele napływają masowo do Polski i próbują schronić się również gdzie indziej w Europie. Ukraina była dla mnie wyjątkowa, to był wyjątkowy moment życia. Zrobiła na mnie wtedy większe wrażenie niż Paryż, wolałam Lwów niż Ateny. Wciąż wolę. Wciąż marzę, że tam wrócę.

Nie, nie sądzę, aby Ukraina była krajem lepszym niż inne. Takim miejscem jest tylko Szkocja. A zupełnie poważnie, to znamiennym jest, że moje sielskie wakacje miały miejsce na chwilę przez Pomarańczową Rewolucją. Wtedy wszystkie oczy zwróciły się w stronę Ukrainy. Podobnie jak w 2013 podczas Euromajdanu. A teraz znowu. Kiedyś podziwialiśmy Julię Tymoszenko, dzisiaj Volodymyra Zelenskyego. No więc to nie jest może kraj lepszy, ale z pewnością nie jest gorszy. A dla mnie wyjątkowy. Jak dawno niewidziany przyjaciel z dzieciństwa.

Chwała Ukrainie.
A Putin, idź na chuj.

PS Wybaczcie mało jakościowe ilustracje, moje wakacje miały miejsce osiemnaście lat temu, w internecie ostały się tylko moje rysunki z tego okresu. Nie mam dostępu do papierowych zdjęć, które są w Polsce. Ale może to i lepiej. Tym bardziej efemeryczne i magiczne jest to wspomnienie.

Podoba Ci się? Podaj dalej »

Newsletter

Subskrybuj Elfią Korespondencję

Czymże jest newsletter? Może być różnymi rzeczami. Może być sposobem na zawalenie skrzynki i wciskaniem swojego produktu przy każdej możliwej okazji. Może być wspaniałym narzędziem do budowania bliskiej relacji ze społecznością. Albo czymś pomiędzy. Czasem nawet czymś fajnym. I o to będę walczyć.

Zapraszam Cię do zapisania się na mój newsletter Elfia Korespondencja. Wchodzisz w to?

Administratorem danych osobowych podanych w formularzu jest Marta Dziok-Kaczyńska, Ellarion Cybernetics Ltd., Paul Street 86-90, London, United Kingdom. Zasady przetwarzania danych oraz Twoje uprawnienia z tym związane opisane są w polityce prywatności. Ta strona jest chroniona przez reCAPTCHA. Mają zastosowanie polityka prywatności oraz regulamin serwisu Google.
61923936_301827807423707_1414915001336679940_n copy

Autorka

Marta Dziok-Kaczyńska
Riennahera​

Nie chcę sprzedać Ci wizji perfekcyjnego życia jak ze strony w kolorowym czasopiśmie. Chcę być dobrą sobą i porządną osobą. Może Ty też?

Scroll to Top