Na wyjazdy, jakby co. Nikt się od nikogo nie wyprowadza. Przykro mi, jeśli ktoś wszedł tu szukając sensacji…;)
Całe życie temu podróżowałam więcej niż przez ostatnie dwa lata. Ostatnie dwa lata w większości przesiedziałam na kanapie. No, metaforycznie, bo naprawdę wcale nie. Ale całe życie temu nie miałam dzieci. Nie było pandemii. A potem miałam jedno dziecko, przez co życie było o połowę łatwiejsze niż teraz. Niemniej, świat się otworzył po zamknięciu, nowonarodzone dziecko sprawnie już chodzi i nadszedł najwyższy czas ruszać cztery litery i wybierać się gdzieś dalej niż na drugi koniec Londynu.
A z tym wiąże się spakowanie części dobytku w praktyczny i mobilny sposób…No i o tym dzisiaj myślę. Z pewną dozą niechęci.
1
Dzielę swoje życie na szafiarskie i postszafiarskie.
Zanim zostałam szafiarką, jak niegdyś określało się blogerki modowe, wykazywałam szafiarskie zachowania. Od kiedy ubierałam się świadomie chciałam być pewna, że będę ubrana super fajnie, co długo oznaczało dla mnie zabieranie na wyjazdy ton rzeczy. Większości z nich nie zakładałam. Jako szafiarki miałam na dodatek wspaniały powód, przecież muszę ROBIĆ WPISY. Wspominam ten czas ze zgrozą jak ciężkie były moje bagaże.
Obecnie też chcę wyglądać dobrze, jednak sposobem na to jest zabranie rzeczy, które do siebie pasują. W których czuję się dobrze i komfortowo. Które stworzą zestawy.
Zastanawiam się czy na pewno muszę brać więcej niż jedną bluzę albo okrycie wierzchnie. Czy nie dałoby się zostawić w domu jednej z kilku par butów? Najczęściej okazuje się, że da się, bez żadnego uszczerbku dla stylu i samopoczucia. A po odrzuceniu rzeczy, które nie pasują na żadną wyjazdową okazję oraz nie pasują do niczego poza jednym innym spakowanym elementem ubioru, nagle okazuje się, że jestem w stanie spakować się na tydzień w połowę walizki.
2
Jeśli na widok czegoś z walizce się nie cieszę, to znaczy, że ta rzecz nie powinna jechać. Przy czym tak samo cieszę się na biały T-shirt i dresowe spodnie jak na piękną sukienkę.
3
Ostatnim miejscem, w którym walczę z wyjazdowym maksymalizmem, jest kosmetyczka. Racjonalnie już wiem, że nie potrzebuję brać ze sobą pięciu szminek, wystarczą dwie. Że najprawdopodobniej nie użyję w ogóle cieni do powiek. Ani eyelinera. Zwłaszcza, jeśli jadę leżeć na leżaku nad basenem lub chodzić po lesie. Zresztą, na wakacjach, które właśnie się skończyły, połowę czasu chodziłam w ogóle bez makijażu i nawróciłam się na używanie hotelowego szamponu i odżywki zamiast moich wykopanych w kosmos pięciu odżywek…Ale wiem, że w końcu i kosmetyczka stopnieje.
Ewidentnie nie tylko się zmieniłam, ale i zapuściłam.
Albo po prostu zmieniła mi się życiowa dewiza.
Less is more.
4
Uwielbiam pakować się na letnie wyjazdy. Nie cierpię pakować się zimowo, bo wszystko jest dużo cięższe i zajmuje więcej miejsca. Ale z pewnością najbardziej frustrujące są okresy przejściowe, kiedy może być ciepło, ale może być i zimno, może być słonecznie, ale może i codziennie padać. Więc musisz zabrać WSZYSTKO. Na KAŻDĄ ewentualność. Zabrać RÓŻNE buty, gdyby było mokro, ciepło lub właśnie raczej zimno.
I jeszcze wiele zmian ubrań, jeśli dzieci się pobrudzą lub zamoczą…bo pobrudzą się i zamoczą na pewno. Pytanie tylko czym i w jakiej temperaturze.
5
Pakowanie walizki tak podnosi mi tętno, że Fitbit twierdzi, że spalam podczas tej czynności więcej kalorii niż podczas treningu siłowego pod okiem trenerki. Czysty zysk, prawda? Powinnam zacząć pakować walizki hobbystycznie, albo otworzyć działalność i pakować walizki za pieniądze…
6
Czy kiedy po dojechaniu do celu podróży otwieram walizkę, okazuje się, że była zapakowana głównie rzeczami dzieci i że sama nie mam za dużo ubrań? A na pewno nie takie, które nadają się na pogodę za oknem, chociaż pakowałam się na każdą pogodę? Z otwartą prognozą w aplikacji na telefonie?
No raczej.
7
Pakuję siebie i dzieci. Mąż sam się pakuje. Powiedzmy, że nie jestem stereotypową żoną, rozumiejąc stereotyp w najlepszy możliwy sposób, przez co mam na myśli ogólne ogarnięcie i sprawne zarządzanie domem. Mój mąż jest za to całkiem ogarnięty, całkiem sprawny w większości dziedzin i w ogóle zaangażowany we wszystko. A jednak kiedy zirytowany chodzi i marudzi “ciekawe gdzie są moje słuchawki!”, od razu odpowiadam “w brązowej walizce”.
No jak to jest?
8
Nie wiem jak żyłam przed odkryciem metody rolowania ubrań. Nie jest to żadna wielka filozofia ani fizyka kwantowa, po prostu zamiast składania ich w kostkę, zwijam je w rulonik. Mieści się wtedy wszystko, a nawet więcej. Oczywiście głównie dziecięcych rzeczy, bo moje, zrolowane, zmieściły się w mniej niż połowie walizki…
9
Doszłam w pakowaniu do takiej wprawy, że instytucja nadbagażu przestała istnieć. Na ostatnie wakacje zabrałam też tylko kilka rzeczy, których ani razu nie założyłam i to dlatego, że było za ciepło. Nosiłam, z ręką na sercu, 90% tego co zabrałam.
10
Nie ocenia się książki po okładce. Ani człowieka po jego bagażu. Ale, nie oszukujmy się, oceniamy po jednym i po drugim. A przynajmniej ja oceniam siebie po bagażu. I dlatego bardzo się cieszę, że dotarłam do momentu w życiu, kiedy kupiłam dość drogą, śliczną walizkę, która wygląda jak pastelowo-żółta mydelniczka. Dokładnie taka, jaką moja mama uznałaby za najbardziej niepraktyczną, “i na pewno zaraz się zniszczy i połamie”. Dokładnie taka, żeby mój mąż ocenił, że “po jednej podróży będzie czarna i porysowana”. I zupełnie o to nie dbam. Jest piękna i wybrałam ją sama. Jestem gotowa żyć z konsekwencjami tego wyboru. Szoruję ją magiczną gąbką i kocham z całego serca.
Ma na imię Munio Żółtek.
A jako wisienkę na torcie przypinam sobie piękny tęczowy identyfikator, który dostałam od klienta jeszcze pracując w czasopiśmie turystycznym i oszczędzałam od kilku lat. Bo dotychczasowe walizki nie były godne.
Munio + Marta = WNM
A ostatnio do Munia dołączył młodszy brat…Misio Vader. Mój słodki bagaż podręczny. Mroczny i śliczny.
Jednak pakowanie to nic. Pestka. Fraszka. Łatwizna. Rozpakowanie walizki po powrocie z wyjazdu…To jest dopiero koszmar.
Przynajmniej dla mnie. I chociaż lubię (trochę) podróżować, poznawać nowe miejsca i poszerzać swój świat, to życie na walizkach i cyfrowy nomadyzm ewidentnie nie jest mi przeznaczony. I całe szczęście!