Marta Dziok-Kaczyńska

“Frankenstein” – ekranizacja na miarę naszych czasów

Picture of Marta Dziok-Kaczyńska

Marta Dziok-Kaczyńska

“Film niezły, ale wiadomo, książka lepsza”. Jedno z najbardziej klasycznych zdań w kulturze popularnej. Najczęściej prawdziwe.

Film i literatura to osobne media. Rządzą się swoimi prawami. Wymagają innych środków wyrazu…A przynajmniej tak się zawsze mówi. Książka zwyczajowo jest pierwowzorem, w którym odbiorcy już zdążyli się zakochać. Inaczej nikt nie porywałby się na film. Rzadko kiedy zdarza się ekranizacja, którą czytelnicy uznaliby za wystarczająco wierną, taką jak sobie wyobrażali i równie dobrą jak oryginalna opowieść.

Nie inaczej jest z “Frankensteinem”. Zupełnie szczerze i uczciwie mogę powiedzieć – to jest całkiem dobry i sprawny film, ma sens, strukturę i zamysł. Wszystko fabularnie trzyma się kupy i nie potrzeba znać książki, żeby rozumieć, co dzieje się na ekranie. Wizualnie przepiękny, spokojnie plasuje się powyżej średniej.

Ale książka bardziej do mnie przemawia.

Niekoniecznie przez to, że jest dużo lepsza. Miejscami przebija z dzieła Mary Shelley jej młodość i pewna egzaltacja. Choć niezaprzeczalnie ma wielki talent i jest wybitną postacią dla światowej literatury, są tu mankamenty. Po prostu uważam punkt widzenia młodej kobiety z XIX-wieku za ciekawszy niż wizja znanego reżysera z XXI-wieku.

Nie zgadzam się z wyborem reżysera, aby zmienić początek historii Victora. Mary Shelley opisała jego dzieciństwo i młodość jako idylliczne, rodziców jako idealnych, rodzeństwo jako ukochane. I to szok nagłej śmierci matki, z choroby, zmienia Victora. Prawdziwy “Raj Utracony”, do którego odwołują się zarówno pisarka i reżyser. Jesteśmy w stanie niemal poczuć jak wiele bohater stracił.
Obecnie psychologicznie wydaje się być może, że znęcający się ojciec to bardziej wiarygodne źródło obsesji Victoria i jego zachowań. Sama uważam, że to usprawiedliwienie postaci. W książce wpada w obsesję, bo nie może zaakceptować praw natury, chce w nią ingerować bo niemal oszalał z rozpaczy. A potem okazuje się zbyt mały, by umieć sobie poradzić z tym, co stworzył. Od początku nie warty był raju, który utracił.
W filmie obwinia ojca o śmierć matki, nienawidzi go i chce być kimś lepszym – jego intencje wydają się o wiele bardziej usprawiedliwione. Podobnie jak późniejsze znęcanie się nad Stworzeniem. Tak, wiemy, że przemoc (ojciec karał go fizycznie) rodzi przemoc, tyle, że czasem okrucieństwo rzeczywiście bierze się z banalności. Oczywiście, reżyser tworzy swoje dzieło i może dokonywać zmian. Po prostu wolę genezę autorki.

Elizabeth nie jest tu sierotą uratowaną przez rodzinę Frankensteinów, eteryczną i niebiańską, aniołem czekającym na Victoria w raju. Filmowa postać to fascynująca i inteligentna młoda kobieta, wyzwanie intelektualne dla Victora. Nie poddaje się jego charyzmie, nie kupuje jego wyjaśnień.
Znów, rozumiem zabieg, ale to idealny przykład jak nasze współczesne poglądy i ideały stają się projekcją na minionych epokach. To nie jest ideał czasów Mary Shelley, to nie są cechy cenione w wiktoriańskich kobietach. Tracimy zupełnie mentalność przeszłości. Zabieg nagminny w filmach kostiumowych, ba, w większości filmów historycznych też. Stąd ciężko uczyć się o przeszłości z ekranu.
W książkowej Elizabeth mamy dowód, że Victor miał skąd nauczyć się wrażliwości i czułości. Że umie ją czuć, do niej właśnie. Ta idealna kobieta jest gotowa na niego w każdej chwili, nie stanowi źródła frustracji. Nie ma usprawiedliwienia dla jego złych wyborów.

Pierwsza połowa filmu to obsesja Victora do stworzenia życia. Widzimy w nim geniusz, a geniusze są przecież idolami naszej epoki. Ciężko nie widać nawiązań do Musków, Jobsów i Zuckerbergów naszych czasów. Można by się kłócić, że jedyne co osiąga to namiastka tego, co kobieta w zgodzie z naturą robi przez 9 miesięcy. Pada nawet kwestia, że Frankenstein w ogóle nie może spać, bo musi zajmować się stworzeniem (wielkie mi coś, dokładnie przez to przechodzi każda matka od zarania dziejów…). Zatem Del Toro widzi ten symbolizm u Shelley.

U Shelley dążenia Victora to raptem kilka stron. Uznaje zdolności swojego bohatera, ale niespecjalnie się nad nimi rozwodzi. Oglądając film zaczynamy rozumieć znudzenie Victora stworzeniem o, de facto, umyśle dziecka. U Shelley jest ono o wiele bardziej irracjonalne i kapryśne. Bo ludzie są kapryśni. Mężczyźni w jej otoczeniu byli wyjątkowo kapryśni (oczywiście chodzi mi o Percy’ego Bysse Shelleya i Lorda Byrona). Stworzenie czegoś ma być osiągnięciem, ale pielęgnowanie tego, wychowanie – już nie. Znów, ciężko nie dostrzec feministycznej wymowy sytuacji.

Mam wrażenie, że mimo opowiadania głównie o mężczyznach, narracja Shelley ma w sobie dużo z kobiecej emocjonalności. I nie ważne jakim ideałem epoki będzie kobieta, mężczyzna i tak zrobi, co uważa za słuszne według swojej własnej logiki, często irracjonalnej. Film Del Toro to opowieść męska.
To Victor musi przypadkiem zabić Elizabeth, musi mieć sprawczość. Bo to męski bohater, on dzierży broń. Zresztą, w feministycznej interpretacji tekstualnej broń symbolizuje przecież penisa właśnie. W oryginalnej opowieści, groza wynika z nieuchronności losu, z potwora idącego jego śladem i niszczącego wszystko co kocha. A Victor udaje, że tego nie rozumie i oszukuje sam siebie, że nie wie co się stanie. Nieuchronność jest też pozorna, bo Victor w każdej chwili może podjąć decyzję, aby przerwać ten ciąg zdarzeń i uratować bliskich. Jego obrzydzenie swoim Stworzeniem mu na to nie pozwala. Czytelnik to rozumie, tylko Victor nie.

Stwierdzenie “jesteś potworem” w filmie musi paść bezpośrednio, bo widz nie może zostać poddany ryzyku własnej interpretacji i jakiegokolwiek niedopowiedzenia. To niestety znak naszych czasów, niuanse i niedopowiedzenia nie są klikalne. Wiemy z powieści, że wszystkie wydarzenia są wynikiem okrucieństwa, przy minimalnej ilości rozumowania możemy dojść do tego wniosku.

Dostajemy też satysfakcjonujące zakończenie, które w przewrotny sposób jest happy endem. Gorzkim, ale jednak. Widz przeżywa katharsis. W przeciwieństwie do książki, która pozostawia nas w posępnym nastroju, bez rozwiązania, bez pojednania. Jest tylko strata, śmierć i zapomnienie.

Mary Shelley pokazuje nam, że można mieć niemal wszystko, a to wciąż za mało, a jej bohater na żadnym etapie nie umie zaakceptować odpowiedzialności za konsekwencje swoich wyborów. Del Toro pokazuje nam upadek i odkupienie szalonego geniusza. Zarówno w jednym dziele jak i drugim, to nie Stworzenie jest potworem, tylko Victor. Mam jednak wrażenie, że mimo mniej dramatycznych środków wyrazu i fabularnych wyborów, to wizja Shelley jest tą bardziej mroczną analizą ludzkiej (a może przede wszystkiem męskiej, w jej rozumieniu) natury i ciemnej strony wybitności.

Wolę zarówno jej kobiecy jak i XIX-wieczny punkt widzenia.

Podoba Ci się? Udostępnij ten post

Riennahera

Autorka

Marta Dziok-Kaczyńska

Riennahera​

Prowadzę blog, podcast „Korespondencja z Londynu” oraz aktywnie działam w mediach społecznościowych. W Wielkiej Brytanii mieszkam od 2006 roku. Studiowałam historię i filmoznawstwo na Uniwersytecie w Glasgow. Przez wiele lat pracowałam w brytyjskiej prasie, obecnie jestem dziennikarką portalu polonijnego. Wydałam książki fantasy „Elfy Londynu” i „Podróżniczka” oraz non-fiction „Anglia. Czas na Herbatę” i e-book „Londyn z Riennaherą”. Mieszkam w Londynie z mężem i córkami.