Piszecie dzisiaj maturę? Cieszycie się, że matura już za Wami od roku, pięciu lat, dekady, ćwierćwiecza? Mnie dziesięciolecie czeka za dwa lata. I chociaż na co dzień nie czuję się specjalnie mądrzejsza niż byłam podchodząc do egzaminu, to jednak z biegiem lat można sobie zdać sprawę, że problemy, które były dramatami lat szkolnych z punktu widzenia reszty życia są…śmieszne. Trochę żałosne. Oczywiście nie chodzi o sprawy sercowe, bo te są śmiertelnie poważne.
1. Twoje stopnie nikogo nie obchodzą
Jeśli jesteś jeszcze niepełnoletnim uczniem, to może być ten moment, w którym rodzice powiedzą, że od dzisiaj nie wolno Ci czytać Riennahery. Jeśli nie jesteś w szkole, ani nie jesteś rodzicem goniącym dzieci do nauki, istnieje duża szansa, że przyznasz mi rację.
Dobre stopnie potrzebne są, żeby dostać się do liceum. I to by było na tyle. Kiedy zdawałam na studia w Szkocji nikogo specjalnie nie obchodziło moje świadectwo ukończenia szkoły średniej. Na polskich uczelniach też nie, o ile znalazło się pomiędzy wymaganymi dokumentami. Podczas rozmów o pracę na mniej lub bardziej wyrafinowane pozycje nikt nigdy nie zapytał mnie 'a co miałaś na koniec roku z matmy?’. Nigdy. Serio. O to co miałam z polaka też nie (szóstkę, jakby co ;). Warto więc skupić się na rzeczach naprawdę ważnych. Na przykład na przygotowaniu do matury, zamiast poprawach sprawdzianów.
Z matmy miałam na koniec liceum tróję. I to wielkim wysiłkiem, po bezsennych, spoconych i płaczliwych nocach. Głównie dlatego, że wolałam urywać się z matmy na Forty (bardzo polecam, piękna panorama Gdańska). Trochę też dlatego, że nauczycielka powiedziała, że jak ktoś na lekcji nie będzie potrafił rozwiązać zadania na tablicy to dostanie jedynkę. Forty vs jedynka? Wybór jest oczywisty. W ten oto sposób nigdy w życiu nie dostałam przy tablicy jedynki. A teraz uważam, że i tak za dużo czasu spędziłam nad tą tróją. Trzeba było zaakceptować dwa i siedzieć na Fortach jeszcze częściej. Bo anegdoty dotyczące fortecznych przygód czasem się w życiu przydają, choćby na imprezie. Trója z matmy niestety nie.
2. Wszystko co robisz poza szkołą jest ważniejsze niż to co robisz w szkole
Od razu zauważę, że lubiłam się uczyć, brałam udział w olimpiadach i innych konkursach, a niektórzy z dawnych nauczycieli są dla mnie wciąż autorytetami i wzorami do naśladowania. I to wszystko uważam za bardzo cenne. Ale każda chwila spędzona na rozwijaniu swoich zainteresowań jest jeszcze cenniejsza. Bo o ile sami nie szykujecie się do zawodu nauczyciela, nikogo w życiu nie będzie obchodziło, że tak trochę lubicie matmę czy fizę. Chyba, że lubicie matmę i fizę na zabój i jesteście fizykami jądrowymi, wtedy szacun. Nikogo nie obchodzi, że pisałeś wypracowania na piątkę. Już bardziej, że jesteś poetą, dla którego Mickiewicz i Słowacki wstają z grobu i lecą sypać kwiatki pod nogi. Dobrze rozwiązane zadania z chemii, wypełnione ćwiczenia z przedsiębiorczości albo najładniej pokolorowane obrazki w zeszyciku od religii nie zdobędą Ci uznania płci przeciwnej. A pracodawca też nie leci na 'literaturę, podróże, kino’ wpisane w rubryce zainteresowania.
Żeby było jasne, szkoła pomaga wykształcić w sobie takie cechy jak systematyczność, pilność i cośtam jeszcze, które są ogólnie ważne. Ale nie są fundamentem życia. Z punktu widzenia niezwykle starej i doświadczonej życiem osoby, którą niezaprzeczalnie jestem, uważam, że lepiej spędzić dziesięć godzin ucząc się jazdy konnej, kaligrafii, programowania w htmlu, gry na gitarze czy czegokolwiek innego, niż próbując dostać tróję z matmy.
3. Inteligencja to nie to samo co ciężka praca
Dwa poprzednie podpunkty sugerowały, że dla szczytnych celów warto sobie odpuścić szkołę. Więc teraz coś z zupełnie innej beczki. Powróćmy do tej mojej nieszczęsnej trójki z matmy i spójrzmy na sytuację z innej strony.
Mogłam być lepsza z matematyki. Nigdy nie byłabym Einsteinem, ale można było nauczyć mnie funkcji. Zamiast tego do dziś na sam dźwięk słowa „funkcje” prycham jak obrażony kot.
Przez całe gimnazjum i dużą część liceum na każdym kroku przekonywałam się, że będąc w miarę rozgarniętą osobą i wykonując wszystko, czego się ode mnie oczekuje, mogę być prymusem. Masz odrobione wszystkie lekcje? Dzień przed sprawdzianem przeczytasz notatki z lekcji trzy razy? Jakoś to będzie. Dobre oceny z większości przedmiotów nie były jakoś trudne do osiągnięcia bez zbytniego wysiłku. Dlatego przy piętrzących się trudnościach z zupełnie nieciekawymi dla mnie funkcjami odpuściłam, aż problem urósł do poważnej rangi. Nauczycielki specjalnie to nie obchodziło, bo co jej tam, że jakaś panienka ma pałkę. Nie twierdzę, że wszyscy nauczyciele tak mają, ale niektórzy mają.
Tutaj powraca dydaktyczna wartość tych długich godzin spędzonych z gitarą, htmlem czy koniem (takim zwierzątkiem, żeby nie było). Ich nie obchodzi, że jesteś bystry. Jeśli nie włożysz w te zajęcia wysiłku, to nie będziesz mieć żadnych rezultatów. A jeśli mimo wysiłku i prób rozwiązania problemów na różne sposoby wciąż nie ma rezultatów, to moż lepiej skupić się na czym innym niż na gitarze, htmlu czy koniu.
W ten oto sposób dochodzimy do konkluzji, że koń nauczyłby mnie więcej niż moja matematyczka. Jakby to powiedział Hamlet, „I must be cruel, only to be kind”.
4. Kochaj dobrych nauczycieli, nie przejmuj się innymi.
Dobry nauczyciel otrzymuje swoją nagrodę już na ziemi. Jest szanowany, kochany (nawet jak mu się czasem dogryza), uczniowie powracają po latach, żeby go odwiedzić, a czasem i płaczą na jego pogrzebie. To znaczy akurat na pogrzeb nie dojechałam, ale przez dwa dni lałam rzewne łzy nad herbatą, przed snem i pod prysznicem.
A zły nauczyciel, przez którego nie dało się w nocy spać, bo się na Ciebie uwziął, dokuczył albo wrednie utrudniał życie? Cóż. To sfrustrowana osoba, która prawdopodobnie do końca swojej kariery zawodowej będzie musiała użerać się z nielubianymi dzieciakami za niezbyt dużo pieniędzy. Można tylko współczuć i odpuścić. I na pewno nie warto turlać się po dywanie płacząc. Teraz to wiem. Zwłaszcza, że łzy mogą dywanowi zaszkodzić, a pajac od informatyki czy dziwaczna historyczka nie są warci poniszczonego dywanu.
Przy czym warto być sprawiedliwym w ocenie, bo może uważamy za wrednego kogoś, kto chce nam pomóc?
5. Matura to nic takiego, na studiach co semestr będzie o wiele gorzej.
I będziesz dawać sobie z tym radę. A po zaliczeniu będziesz się bardzo cieszyć i dużo pić. Chociaż w trakcie pewnie czasem też.
Oczywiście wszyscy chcemy zdać ją jak najlepiej za pierwszym podejściem. Bo i po co marnować życie na powtórki i zatrzymywać się na drodze do przyszłych sukcesów. Ale…znam osoby, które zdały maturę śpiewająco i skończyły z dobrym wynikiem studia, nawet kilka kierunków, a wciąż nie mają pracy. Znam też takie, które musiały powtarzać jakiś egzamin, a teraz mają własne firmy.
W ramach podsumowania
Człowiek siedzi sobie nad tekstem od dwóch godzin z bananem na twarzy, bo miał okazję się trochę powymądrzać. Po czym w ramach krótkiej przerwy wchodzi na kilka odwiedzanych regularnie blogów, żeby zobaczyć co w trawie piszczy. I u Pawła Opydo trafia na bardzo podobny tekst. Kilka uwag nawet całkowicie się pokrywa. Tak, troszkę mina mi zrzedła.
Istnieje zatem kilka opcji. Mogłam zgapić od Pawła pomysł. Albo Paweł jest moim mentalnym bliźniakiem. Ale nie jest, bo nie lubi aż tak bardzo dinozaurów, a ja nie lubię aż tak bardzo gier. W sumie prawie w ogóle. A może po prostu co dwa blogery to nie jeden i można to potraktować jako potwierdzenie prawdziwości tych przydługich wynurzeń.
Tak czy inaczej, życzę Wam powodzenia na egzaminach lub dużo radości, jeśli macie je od dawna za sobą.
28 thoughts on “Pięć rzeczy, które chciałabym wiedzieć przed maturą”
Wiedziałam, żeśmy rówieśnice 😉
Mam bardzo podobne doświadczenia i spostrzeżenia +
6. Nie dajcie sobie wmówić, że jesteście „straconym pokoleniem” oraz
7. W wieku 15 lat nie musisz wiedzieć, co będziesz robić przez całe życie. W zasadzie nawet nie powinieneś.
W ogóle to dość słabe, żeby wymagać od bardzo młodej osoby bardzo istotnych decyzji. Ja na przykład w idealnym systemie chciałabym się uczyć rozszerzonego polskiego, historii, języków i…biologii. O.
Ja to chciałam iść na biotechnologię. Wpadłam na tej wybitny pomysł w połowie II klasie ogólniaka, na profilu europejskim (polski z rozszerzonym angielskim, rosyjskim i WOSem).
A potem wygrał pragmatyzm (czyt. lenistwo) i poszłam na religioznawstwo.
A teraz robię karierę. Co się będę.
To jest TAK dobra notka! Matura za mną, a mądrości Riennahery zawsze w cenie, zawsze na czasie:) TAG
Ooo naprawdę, znasz w miarę normalną fizyczkę jądrową i ciągle próbujesz straszyć nami dzieci! 😉 Moim ulubionym przedmiotem w szkole był polski, żadna tam fizyka i matematyka, do ostatniej chwili wahałam się, czy studiować polonistykę, historię sztuki, czy tę nieszczęsną fizykę, no i wyszło, jak wyszło.
A we Francji zdarza się, że przy kwalifikacji na studia doktoranckie liczy się średnia z matury (i na przykład moi pracodawcy życzą sobie „mention bien”, więc jak się położy francuski i filozofię, to pięć lat później żegnaj kariero fizyka jądrowego, a w każdym razie żegnaj szanso na tłuste stypendium).
No co Ty, imponujesz mi i już!
A co do kwalifikacji, nie namawiam nikogo do olewania sprawy, a na pewno nie matury, tylko skoncentrowaniu się na tym co ważne. Nigdy w życiu nie miałam szans na bycie matematykiem czy chemikiem, więc po co sobie psuć krwi.
A ja akurat uważam patrzenie tym biednym Francuzom na maturę sprzed lat za głupie i niepotrzebne. Jak ktoś nie kochał filozofii, to dlaczego ma się mniej nadawać na fizyka od takiego, co wszystkiego się uczył pod sznurek??? Bardziej podoba mi się polski system rekrutacji na studia doktoranckie – liczy się przede wszystkim praca magisterska, która w końcu najbardziej odpowiada temu, co się potem robi podczas doktoratu, potem stopnie ze studiów, a na stopień z polskiego na maturze pies z kulawą nogą nie spojrzy.
Chemia też nie była moim ukochanym przedmiotem, nigdy nie wiązałam z nią nijak przyszłości – i całe szczęście, że nie odpuściłam jej kompletnie, bo niestety czasem się teraz przydaje. Może to jest zboczona perspektywa naukowca, ale naprawdę mam wrażenie, że nigdy się nie wie, co się w życiu przyda, co jest akurat ważne, a co nie, więc nawet taką podstawową wiedzę szkolną cenię bardzo bardzo. Jak dla mnie liceum to ostatnia szansa, żeby się uczyć tak różnych rzeczy, i starałam się z niej korzystać, jak się dało. Moje bardziej nietypowe zainteresowania typu robienie piwa w domu przyszły duuużo później.
Twój tekst lepszy 😀
i zgadzam się niemal w 100% procentach, a wagarów na fortach zazdroszczę, choć ja uciekałabym tam z polskiego :S
ja jeśli poświęcałam czemuś nadgodziny, to tylko pracowni plastycznej i nie żałuję ani minuty tam spędzonej 😀
zobaczymy co powie mój brat, który właśnie maturę pisze 😛
nie no, naprawdę, świetny tekst 🙂
Też się nieźle nasiedziałam na tę trójkę z matmy na koniec… ja bym jeszcze.dodała taką radę, żeby spróbować podejść na luzie. Poszłam na matmę z podejściem””jak napiszę tak napiszę „”. czylj standardowo jakoś to będzie…. zdałam lepiej, niż polski, po którym wyszłam blada jak ściana, bo tak bardzo mi zależało. Nie sugeruję totalnej olewki ocxywiście, tylko żeby nie dać się zgnieść presji ulubionego przedmiotu.
Stres przed maturą jest dość nieproporcjonalny do tego, który jest go faktycznie warty. Mnie zarówno w domu, jak i w szkole z uporem maniaka powtarzano, że od tego zależy moja przyszłość, że właśnie teraz się ona waży, że nigdy w życiu wcześniej i później nie będę za nic tak odpowiedzialna. Tak bardzo się zafiksowałam, że zdałam ją poniżej oczekiwań, ale historia, którą miałam zdać dobrze, została zdana na tyle, aby dostać się na historię – nie w czołówce, bo raczej pod sam koniec, ale cel został osiągnięty. Wszystko się udało, uff jak dobrze, po czym nagle idziesz w świat i poznajesz ludzi, którzy poprawiali matury i żyją, osiągnęli to, co chcieli, siedemnaście tysięcy razy zmieniali kierunek (ok, teraz może faktycznie jest z tym większy problem, ale do przeskoczenia) i nie mieli żadnego problemu z przerostem dumy i honoru, który kazał myśleć, że wszyscy po kolei będą zestawiać ze sobą metryczki i wypunktowywać, że gdzieś uciekł rok, dwa…
Nauczyciele nie są takimi idealistami, jakimi chcielibyśmy ich widzieć. Jasne, są tacy z powołania, których wspaniałą pasją jest krzewić w młodym narybku wiedzę, ale jednak dla doskonałej części ciała pedagogicznego twoja dobra matura to praca, bo z wyników swoich uczniów są rozliczani. Konkluzja z tego taka, że: masz rację, Rienn oraz, że matura to rzecz ważna, ale znowu nie aż tak bardzo, aby snuć samobójcze plany w razie niepowodzenia. A niestety o takich wypadkach słyszałam.
O rany, nigdy w życiu bardziej odpowiedzialna? A co z dzieckiem? 🙂
Chyba wolę Twój tekst od tamtego. Może dlatego, że tamten nie bierze pod uwagę jednego. Że jest taki moment w życiu, gdy dochodzimy do ściany i nasze osobiste zdolności i korzystanie z miliona cennych rad nie są w stanie jej przebić. Można się poddać i pójść na forty, można walczyć do upadłego. Myślę, że nie byłabyś tam gdzie teraz, gdybyś nie zawalczyła o tę tróję. To nie o to chodzi, jakie mamy oceny, ale o to czy o nie walczymy. Czy walczymy o nasze życie, czy siedzimy i płaczemy nad sobą, jacy to jesteśmy biedni, a ocena z matmy nam psuje średnią. To nieprawda, że oceny nie mają znaczenia. Mają cholerne znaczenie, bo wpływają na naszą samoocenę. I mają na nią wpływ różnoraki. Najgorzej chyba mają właśnie prymusi, bo często sądzą, że szóstki z matur przełożą się na resztę życia. Tak jakby naiwnie myśleli, że mogą pracować na nie tylko w szkole, a potem wszystko zrobi się samo. Nie zrobi. Jeśli się walczy, to się walczy do końca. O tę tróję oczywiście, bo w życiu nie da się lecieć na samych szóstkach. Co fartowniejszym udaje się z tego przedmiotu wyrwać czwórkę i to zazwyczaj „na szynach”. 😉
A ja myślę, że Marta byłaby tu gdzie jest, nawet gdyby nie zawalczyła o tę tróję. Na niektóre sprawy można przymknąć oczy, żeby w to, co się lubi najbardziej uderzyć z podwójną mocą
Ula popiera słowa Uli.
Ostatnio nauczyłam się na kursie języka angielskiego: great minds think alike! Więc to pewnie to-to z tymi pokrywającymi się postami 😉
Mnie szkoła nauczyła, pomyślmy…Przede wszystkim tego, iż diabeł rzeczywiście tkwi w szczegółach, a życie jest nieprzewidywalne, bo i nic nie jest pewne. Mnie się chyba nie dało sklasyfikować do żadnej z kategorii typów uczniów. Nie chodziłam na lekcje, na których mi się nudziło, toteż w przedostatnim tygodniu klasy maturalnej zagrozili mi nieklasyfikacją z wfu i niemieckiego, na których robiliśmy wielkie nic, tak a propos konieczności zwracania uwagi na pierdoły (paradoksalnie na matematyce bywałam zawsze w przypływie masochizmu) i generalnie to prócz tychże sprawdzianów i paru ciekawych zajęć nie chodziłam tak bardzo, że od września nie posiadałam ani jednego w pełni obecnego tygodnia. Lubiłam się uczyć, ale do tej pory ciągnie się za mną dziesięcioletni koszmar ataków paniki w trakcie siedzenia w bezruchu i ciszy w ciasnym pomieszczeniu, z którego niekoniecznie mogę uciec, gdybym miała taką potrzebę. Rokowania w trakcie pierwszego roku liceum (Szkoły małomiastowej, w której do tej pory śmiedzi pozostałościami z zagrzybiałej komuny; także w mentalności ludzi tam pracujących) miałam wybitne; lekko nierozgarnięta ze ścisłych, ale z angielskiego śmiga, i to z czysto brytyjskim akcentem, eseje pisze na wysokim poziomie, jak nikt w promieniu najbliższych stu kilometrów (oczytana, opisana, hoho), a do tego z historii jest całkiem nienajgorsza. Na studiach zmiecie wszystkich. No cóż, burzliwe koleje losu i ostatecznie po trzech latach urodziło się jedynie przeświadczenie, że nie dorastam do pięt przeciętnym uczniom i marzę, by być przeciętną właśnie- taką, która umie wszystko po trochu, choć tak na serio, to w niczym nie błyśnie. Moje świadectwo składa się z ośmiu piątek albo czwórek i nędznych trzech dwójach oraz trzech trójach, a także z zachowania nagannego. Ciekawa mieszanka. Iiiii z jedynki z matmy. Bo lekkie nieogarnięcie z tego przedmiotu wcale nie było takim lekkim nieogarnięciem, moja wyobraźnia na tym polu, pomimo godzin korków, nie pracowała w ogóle, albo pracowała źle i w żółwim tempie. Siedem moich egzaminów maturalnych do końca przyszłego tygodnia przeleci z gwizdem (Tak, polecam nabranie sobie dwóch języków, rozszerzonej filozofii i polskiego ze świadomością, że raczej do tej matury nie dojdzie) i nie mam ochoty na nic innego, aniżeli skulić się w kącie i przez trzy miesiące pokutować w poczuciu własnego debilizmu, zanim przystąpię do czegokolwiek. Nie opłaca się być zdolnym połowicznie, choćby nie wiem, co to za umiejętności były, jeśli urodziły się nie poprzez ciężką robotę i nie dotknęły wcześniej przeciętności. Jedną nogą jesteś krok do przodu przed wszystkimi, drugą hen za nimi.
mi się właśnie z takim podejściem do życia udało ukończyć niedawno liceum, z niezłymi wynikami, dobrą średnią (nie zabiegałam o nią jednak specjalnie). Niektóre rzeczy olałam i mam jednocześnie na świadectwie gamę ocen, dwóję, jakieś tróje jak i kilka szóstek. Uczyłam się tego, co mnie interesowało, tego co było potrzebne i jedyną oceną, na której mi naprawdę zależało to była właśnie ocena z matematyki 🙂 Ciężka praca przez cały rok, bo w poprzednich latach za dużo się nie uczyłam, ale to co robiłam przyniosło efekty, bo wywalczyłam piątkę 🙂 Z tego jestem naprawdę dumna, wiem że świadectwo się nie liczy, ale chciałam to zrobić dla siebie i z rozszerzonego programu mieć tą ocenę. Teraz matury (jutro najcięższe, rozszerzona matma, albo się ma pomysł na zadanie albo nie). Mam nadzieję, że mam do nich dosyć zdrowe podejście. Nie stresuję się bardzo, bo wiem, że to nic mi nie pomoże. Mam przed sobą jeszcze w lipcu i tak egzamin wewnętrzny na studia, więc będę miała się jeszcze czym martwić 😉
Jeszcze odnośnie matur, trochę narzekania, ale wczoraj bardzo mi się nie podobało- w zasadzie można powiedzieć, że trzy egzaminy w jednym dniu. Już jeden jest wystarczająco męczący, bo te kilka godzin trwa. A wczoraj siedziałam w szkole od rana do wieczora- angielski podstawa, przerwa, pierwsza część rozszerzenia, przerwa, druga część rozszerzenia. Przy ostatniej części nie miałam już nawet siły czytać tych tekstów, naprawdę. Do domu wróciłam trochę przed 19. Po takiej ilości zadań człowiek jest już za bardzo zmęczony, żeby dobrze to napisać. I to jeszcze kiedy CKE daje specjalnie trudniejsze matury niż w poprzednich latach, żeby pokazać, że reforma jaką wprowadzają jest potrzebna. To tyle 🙂
ja się trochę nie zgadzam 🙂 stopnie są bardzo ważne, jeśli chcemy studiować za granicą. aplikując na studia w usa potrzebowałam nawet oceny z I semestru. a teraz aplikuję na wymianę do tajwanu i muszę dołączyć wszystkie świadectwa od I klasy gimnazjum – przy czym nie mogę mieć żadnej 3.
co do zainteresowań – to chyba zalezy czym sie interesujesz 😉 moi znajomi, ktorzy stawiali na zainteresowania typu samochody, sport, malarstwo itd. teraz albo są w szkołach typu PWSZ albo bez pracy i studiow. chociaż jest też sporo przypadków osób, które zainteresowania rozwijają;) moja przyjaciółka jest na scenografii teraz, ale to w sumie zasługa szkoły – poszła do plastyka. jedna dziewczyna popadła w alkoholizm i ma dziecko z którym sobie nie radzi, bo nie dostała się na studia, wpadła w złe towarzystwo i wszystko się tak potoczyło.a jest w moim wieku… matura dla mnie była z kolei najgorszą męczarnią świata i teraz egzaminy na studiach są bardzo proste 🙂 ale to być może dlatego, że zdawałam 6 rozszerzeń i 3 z nich wybrałam sobie w lutym.
a i do złych nauczycieli – ci którzy się na mnie 'uwzięli’ najbardziej przyczynili się do moich sucesów, bo musiałam robić więcej i bardziej się starać.
a z inteligencją się zgadzam – sama wiedza z książek nie wystarczy 😉
i
a ja właśnie próbuję wybrać sobie profil w liceum, i dochodzę do wniosku, że najlepszy byłby polski z matmą 🙂
miałam to samo! dlatego dobry profil dla mnie nie istniał. pierwszy rok spędziłam w mat-infie, dwa kolejne w biol-chemie (nie wiem, jak to się stało), a ostatecznie wylądowałam na filologii 😉
ten post uświadomił mi dwie rzeczy:
1) podczas gdy Ty za dwa lata będziesz mieć dziesięciolecie matury, ja za dwa lata maturę dopiero będę pisać. jesteś bardzo stara, przede mną jeszcze całe życie
2) nauczyciele umierają? o mój Boże. nie chciałam o tym myśleć. teraz o tym myślę
Zawsze miałam dobre oceny, ale choć podchodziłam do nich ambicjonalnie, nie traktowałam ich jako wyznacznika mojej inteligencji czy nawet wartości. W związku z tym maturę przeszłam bezboleśnie, nawet całkiem przyjemnie wspominam tamten czas. I wciąż uważam, że dobry wynik z polskiego zawdzięczam ślimakowi, który przebiegł mi drogę, gdy szłam na egzamin.
Teraz w pracy dużo bardziej przydaje mi się to, że w gimnazjum / liceum spędzałam godziny na grzebaniu w HTML-u i robieniu szablonu na bloga, a nawet gryzmolenie opowiadań na co nudniejszych lekcjach. Nie wspominając o organizacji studenckiej, która w dwa lata nauczyła mnie więcej, niż wszystkie wykłady. Choć studia nauczyły mnie przynajmniej zrozumienia mojej dziedziny.
zgadzam się ze wszystkimi punktami, poza ostatnim. nigdy tego nie rozumiem, jak ktoś mówi, że jedna sesja na studiach jest gorsza od matury. różnica jest zasadnicza – do sesji można się nauczyć w ciągu kilku dni, ale nauka do matury wymaga systematycznej pracy (bo oprócz nauki materiału jest też nauka pisania pod klucz, który co roku się zmienia i zwyczajnie trzeba być 'updated’). trudno jest mi więc porównać trzy lata ciężkiej pracy (w liceum było znacznie trudniej niż na studiach – po 8 godzin zajęć dziennie, wracanie do domu i dalej nauka, bo 12 czy 13 przedmiotów i na każdy coś tam trzeba, zero czasu wolnego) do sesji, która trwa maksymalnie dwa tygodnie i nie trzeba wtedy chodzić na zajęcia.
Zależy na jakich studiach się jest, niektóre wymagają systematycznej pracy przez cały semestr. Sesja obejmuje wtedy o wiele większy materiał i specjalistyczną wiedzę, którą raczej ciężej przyswoić niż ogólne przedmioty.
Tak jak Kasia napisała – zależy od studiów. Ja w liceum prawie wcale nie uczyłam się w domu a praktycznie zawsze czerwony pasek na świadectwie był. Przed maturą rozwiązywałam tylko zadania jakaś godzinkę dziennie w drugim semestrze trzeciej klasy i tak skończyłam na studiach weterynaryjnych, gdzie codziennie muszę zakuwać po kilka godzin i i tak wszystko ledwo zaliczam.
ja też miałam studia wymagające systematycznej pracy (filologia), a mimo to uważam, że było dużo łatwiej. sesja to był dla mnie pryszcz w porównaniu w licealnym, codziennym 13-godzinnym maratonem. zazdroszczę tym, którzy w liceum mieli tak lajtowo, u mnie niestety to się nie sprawdziło.
Znam ten ból jeśli chodzi o podobne teksty, czasem chcę coś napisać, ale nie piszę, bo ktoś cośtam kiedyś podobnego stworzył.
Szczególnie bliskie jest mi to stwierdzenie o htmlu, gitarze i koniu. Miałam okazję popracować rok w stajni i nawet napisałam tekst „Lekcje, których udzielił mi koń”. 🙂 Myślę, że zainteresowania + inteligencja to olbrzymi atut, niestety szkoła wmawia, że tym atutem są wyniki.
Szkoda, że nie trafiłam na ten tekst szybciej. Poszłam do najlepszego liceum w mieście i trochę żałuję, bo cały czas licealny poświęciłam na naukę. Tak szybko mi minęły te trzy lata, a ja nie miałam czasu na normalne życie. Ciągle tylko nauka, żeby się nie wstydzić, że wszyscy dostają dobre oceny, a mi nie idzie. Straciłam znajomych z wcześniejszych lat, nie mam prawdziwych przyjaciół, a także nie przeżyłam licealnej miłości. Nie chce mi się już iść na jakieś świetne studia, bo jestem po prostu zmęczona nauką.