Z tekstem noszę się od jakiegoś czasu, ale w końcu zdecydowałam się na niego po wpisie u Venili. Miał mieć strukturę i ładne nagłówki, ale będzie jednak strumieniem świadomości, słowotokiem i myślowym rzygiem. Tak, rzygiem, to brzmi brzydko, ale jak się emocjonuję, to robi mi się czasem niedobrze. Miał być ogólny, ale jak zwykle będzie przede wszystkim o mnie.
Nie znoszę czytać tekstów o emigracji czy Polakach w UK. W ogóle mam w życiu jakiś problem z definiowaniem ludzi. O ile zawsze lubiłam definicje w podręczniku od chemii czy biologii, tak w przypadku człowieka za każdym jednym razem mnie uwierają. Nie lubię być definiowalną częścią grupy, nie lubię czytać o tym, jacy są Żydzi, pedały czy masoni, ani o tym jak zachowuje się prawdziwy Polak. Lubię myśleć za siebie i świadczyć o sobie, a jeśli ktoś na mój czy inny temat gada takie głupoty, że aż kipię ze złości, to staram się iść na spacer albo spać.
Bycie spoza UK ma swoje wady i zalety. Nikt nie może powiedzieć dokładnie z jakiej klasy społecznej się wywodzę na podstawie dzielnicy, w której się wychowałam i szkoły, do której chodziłam. Z drugiej strony brak (przynajmniej na początku) siatki znajomości i rodzinnych powiązań. Na ulicy nie spotkam raczej przypadkowo koleżanki z klasy, a klient nie okaże się kolegą z liceum. Weekend z mamą musi być zaplanowany, nie wpadnę spontanicznie do babci. Zazdroszczę tego czasem brytyjskim znajomym. Przy czym jest też trochę tak, że Szkocja, w której kończyłam studia też jest innym światem niż Londyn. Gdańsk to już w ogóle jakiś Jowisz czy w najlepszym przypadku Mars, ale Glasgow jest nieco jak Księżyc.
Wszyscy Brytyjczycy są dla mnie mili. Zawsze byli. Przez osiem lat nie spotkałam się ze złym słowem czy oznaką dyskryminacji z ich strony. Przy czym ja też zawsze jestem miła. To co ktoś sobie tak naprawdę myśli lub mówi o mnie za plecami nie obchodzi mnie w zupełności. To najlepsza rada, jakiej udzielił mi zza grobu dziadek, którego nigdy nie poznałam. Podobno mawiał, że nie ważne, co o Tobie myślą, niech się martwią, co Ty myślisz o nich. Jeden jedyny raz, kiedy poczułam się urażona, sprawcą zamieszania był Duńczyk. A i tak nie do końca chodziło o to, że jestem Polką, a raczej o to, że sam był cieciem malinowym, chociaż z doktoratem z historii. Shit happens.
Nie znoszę pławienia się w polskości. I właściwie wcale nie chodzi o polskość, tylko ogólnie o narodowość i szukanie swojego stada na jej podstawie. Amerykanie, wiem z doświadczenia, robią to samo, zapewne większość nacji, różni inni Hiszpanie czy Japończycy pewnie też, więc nie kalam tu jakoś specjalnie własnego gniazda. Po prostu nie wiem dlaczego fakt, że mówimy jednym językiem i czytaliśmy w szkole te same lektury robi z nas nagle przyjaciół. Dlaczego kiedy na studiach podczas wakacji pracowałam w sklepie, klientka uważała, że dam jej zniżkę, bo przecież muszę, bo mamy taki sam paszport. Dlaczego ktoś zjawiając się na zajęciach kółka studenckiego automatycznie uważał, że choć znamy się dziesięć minut to jest ze mną paczką, bo może mówić do mnie w języku, którego nie znają kumple, których znam od trzech lat. Te trzy lata znaczyły i wciąż znaczą dla mnie więcej niż pochodzenie. Mój narzeczony jest Polakiem, moja najlepsza koleżanka jest Polką, kilka innych bliskich mi osób to też Polacy. Ale poza tym faktem łączy mnie z nimi dużo więcej. Przyjaźnię się z ludźmi bo zależy mi na tym kim są i jacy są, przy czym najmniej zależy mi na tym, żeby byli Polakami.
Nie boli mnie to, że nie jestem w Polsce. Boli mnie, że jak mój pies zachorował i umarł to nie byłam przy nim. Boli mnie, że przyjechałam przed operacją babci, a operację przesunięto i nie dam rady przyjechać na drugi termin.
Wyjeżdżając i budując swoje życie od nowa gdzie indziej trafiasz w przestrzeń pomiędzy światami. Nie masz tej wspomnianej wcześniej sieci powiązań w nowym miejscu, a Twoja stara rzeczywistość jest trochę jak kot Schrödingera. Z chwilą wyjazdu równocześnie zatrzymała się w miejscu i przestała istnieć. Dla części tych, którzy pozostali, wciąż masz dziewiętnaście lat i nie umiesz o siebie zadbać. Nawet jeśli zbliżasz się do trzydziestki. Inni już dawno egzystują w odmiennych przestrzeniach i wymiarach, jesteś dla nich zupełnym kosmitą. Miejsca, do których kiedyś się chodziło już nie istnieją. Ale też nie mam już ochoty pić w lesie czy nad stoczniowym kanałem. Ciężko znaleźć z tą rzeczywistością punkty wspólne, które jednocześnie znamy z przeszłości i które przystają do naszej teraźniejszości. Nigdy nie wrócisz do tego, co było znane. To co zastajesz nie jest tym za czym tęsknisz.
Kiedy przyjeżdżam do Gdańska, do mieszkania, w którym spędziłam jakieś trzynaście lat życia, czuję się jak gość. Mam wysprzątane, nagotowane, naszykowane prezenty i słodycze do zabrania ze sobą do Anglii. Mogę myć naczynia, mogę nosić mamie siatki, ale jestem celebrowanym gościem. Tak naprawdę bezużytecznym. Nie mam swojej funkcji ani specjalnie praktycznej przydatności. Co jest fajne, przez kilka dni. Po tych kilku dniach robi mi się smutno.
Na przełomie października i listopada miałam okazję wybrać się do Gdańska. Przez większość czasu czułam się jakbym dalej była w liceum. Nie widzę i nie czuję oszałamiających zmian. Rozdzierająca tęsknota ogarnęła mnie w chwili, kiedy wracałam z odwiedzin u koleżanki ze szkoły. Wychodząc z klatki schodowej w jej budynku, klatki w której byłam dziesiątki razy, w której czasem wciąż bywam, tyle, że raz na rok, stanęłam oko w oko ze skrajem lasu. Było ciemno i pusto, tylko ja versus las, z którym wiążą się moje najlepsze wspomnienia. Spacery ze szczeniakiem, picie wina po krzakach, bieganie w te jedne wakacje w 2005, a może w 2006 roku, strzelanie z łuku w sukniach do ziemi i wszystkie inne idiotyczne lub zupełnie zwykłe rzeczy, które kochałam tam robić. Nie wiem czy to tęsknota za Polską czy za dzieciństwem. Podobny ciarki przechodzą mi po plecach na myśl o pewnych miejscach i ulicach w Szkocji. Zapewne za kilka lat poczuję je na myśl o Londynie.
Kiedy miałam te kilkanaście lat nic mnie w Polsce nie przerażało, a z psem najbardziej lubiłam wychodzić o północy. Do dzisiaj pamiętam te noce, kiedy wieje ciepły wiatr i człowiek wyobraża sobie, że jak elfi zwiadowca patroluje knieje. Każdy to sobie przecież wyobraża, no nie? Smutno mi, że teraz boję się wyjść w to samo miejsce o dwudziestej. To nie jest chyba nawet kwestia Polski, tylko odzwyczajania się od miejsc. Na studiach nie bałam się nocnego Glasgow, a dzisiaj niespecjalnie boję się nocnego Islington.
Głównym przekleństwem emigracji jest dla mnie utrata poczucia bliskości z przeszłością, z tym skąd się wywodzę. Chodzi o coś metafizycznego, nie interesuje mnie kiszony ogórek ani chleb z polskiego sklepu. Interesuje mnie mój las, moja północ, mój zmarły pies, moja pamięć. Czasem kiedy za nimi tęsknię, mam ochotę wrócić. Wtedy myślę o pociągach i gejach. Czytam też komentarze osób, które wróciły i tęsknią. I chciałyby wyjechać znowu. I tak bardzo nie chciałabym być w ich sytuacji. Tutaj jakoś sobie radzę i nie myślę nad teraźniejszością tyle co nad przeszłością.
Jeśli raz trafisz pomiędzy dwa światy już nigdy nie będzie tak samo. Już nigdy nie będzie do końca spokojnie.
16 thoughts on “Przekleństwa emigracji”
Czuje to samo patrzac na opuszczony przez wojsko poligon,
gdzie spedzalo sie cala wiosne i lato, gorki i wawozy, dokladnie spenetrowane z moim tez niezyjacym
juz owczarkiem. Bieganie do najblizszej wioski, pierwsze papierosy, ogniska. Teraz
jest tam ruchliwa ulica i osiedle. I chociaz uwielbiam wszystko derelict, niekoniecznie
chodzi mi o knajpy i kawiarnie doktorych kiedys chodzilam i gdzie tetnilo
zycie. Za kazdym razem jak przyjade, to ochoczo wybieram sie na spacery i jest
jakos surrealistycznie i apatycznie.
Powiem tak – nie ruszyłam się z „miejsca rodzinnego” dalej niż na kilkadziesiąt kilometrów i czuję to samo. Dokładnie te same problemy – miejsca już nie te same, ludzie kiedyś bliscy dzisiaj są obcy, w domu rodzinnym czuję się jak gość i po paru dniach atmosfera zaczyna się kisić, bynajmniej nie odwiedzam rodziców ot tak, że sobie wpadnę. Oczywiście odchodzą mi problemy związane stricte z emigracją (typu niechęć z powodu narodowości, bariery kulturowej etc.), ale chyba wszystko to są po prostu etapy dorastania i oddzielania się od własnej przeszłości na rzecz nowej rzeczywistości.. Może jeśli ktoś mieszka cały czas drzwi drzwi z rodzicami jest inaczej, ale jeśli staje się to odległość nie do pokonania na piechotę to zaczyna się to samo.
Moim zdaniem, nie ważne gdzie wyemigrujemy czy na drugi koniec Polski (tak jest w moim przypadku), czy na drugi koniec świata, pewne rzeczy się nie zmieniają. Nadal, tak jak Ty, nie spotkam na ulicy koleżanki ze szkoły średniej czy gimnazjum. Nie wyjdę z domu w dobrze znane mi miejsce, które niesie ze sobą kilkanaście lat wspomnień. Gdy wracam na Mazury czuję się inaczej, jakby zderzały się ze sobą dwa zupełnie inne światy, dwie zupełnie inne czasoprzestrzenie. Moja przeszłość i moja (chyba) przyszłość.
Nie ważne jak daleko wyjechaliśmy od „domu”, tęsknota za tamtą przeszłością i tamtym byciem jest bardziej dotkliwa niż sam fakt, że znaleźliśmy się w innym kraju. W innej kulturze z innym językiem. W emigracji jest coś więcej niż tylko kilometry, i Ty doskonale to rozumiesz.
Dziękuję (po raz kolejny!) za post, który wydobył ze mnie to, o czym nie chciałam pisać/mówić i to, czego nie umiałam napisać/powiedzieć.
Moi znajomi ze szkoły tak rozrzuceni po świecie, że prędzej bym spotkała znajomych za granica niż w Polsze, tak mi przyszło do głowy.
To samo sobie pomyślałam. A nawet gdybym została w mieście rodzinnym, to ono już wygląda zupełnie inaczej i czuje się je inaczej niż 15 lat temu. Dobrze rozumiem też poczucie zawieszenia w domu – też od lat jestem tam gościem, ale jednocześnie to jest wciąż dom, w którym się wychowałam, więc pewien sposób wracam do swojego stada. To trudne i dziwne, ale chyba na tym polega dorosłość.
Mądrze, mądrze… Mieszkam w swoim życiu w trzecim mieście i najpierw przez parę lat przywykam do tego, że nie jestem tylko gościem, a potem wracając do starych miejsc czuje się dziwnie – jakby przestawały być moje i jakby mnie ktoś z nich wyrwał żeby przesadzić gdzie indziej…
I za każdym razem wszystko trzeba budować od nowa – własne miejsca, własne przyzwyczajenia, „własnych” ludzi. Od zera niemalże.
Zgadzam się z każdym zdaniem tego wpisu. Od siebie do „przekleństw emigracji” (tej dużej i małej – w granicach kraju) dodałabym to wrażenie w podróży między jednym miejscem a drugim, że nie należy się nigdzie. Opuszczasz przeszłość dla teraźniejszości a tak naprawdę jesteś nigdzie, zupełnie nigdzie. Po kilku latach wciąż nie mogę się do tego przyzwyczaić. Pozdrawiam:) Świetny tekst.
Chyba też jestem dobrym materiałem na emigranta, bo nie czuję związku z krajem, w którym się wychowałam. No owszem, rodzina, znajomi i tak dalej, ale sam fakt mówienia językiem takim czy a takim – nie jest dla mnie powodem do poczucia przynależności do stada. Tym bardziej że w Polsze zawsze czułam się obco. W zasadzie wszędzie, gdzie pojadę, czuję się super – a na starych śmieciach różnie. Myślałam, że to kwestia kultury słowiańskiej, która mi nie odpowiada. A raczej kultury bloku wschodniego (spadek po komunizmie). Ale ostatnio byłam na Węgrzech i tam nadal było super, a w Polsce średnio. Może to jednak zasada „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”? Nie czuję tego sławnego rozdarcia pt. „pamięć do przeszłości”, bo w życiu spoglądam raczej do przodu niż wstecz. Albo za krótko byłam poza domem, żeby zdążyć zatęsknić. Ale z drugiej strony… czy prawdziwy Polak patriota płakałby z żalu, że musi wracać do domu (po 10 dniach w Norwegii)? Spaghetti mogę sobie ugotować wszędzie, polska ksenofobia i patrzenie wilkiem na każdego, kto choć trochę odbiega od normy, denerwuje mnie od zawsze. Nadal jednak mam nadzieję, że to przejściowe, że statystyczny się odmieni, że to pochodna przemian ustrojowych i kiedyś będzie lepiej. I nie będę ze wstrętem wracać do domu po wakacjach.
Mi się odezwała tęsknota po tygodniu ostatnio. Ale nie za krajem, tylko za bliskimi, za krajem to jakoś tak po 4 tygodniach było (to wtedy, kiedy uznałam, że wszystko co francuskie mnie intensywnie denerwuje). W większości mam postawę taką jak Twoja, więc może faktycznie trzeba trochę więcej poczekać na tę tesknotę 🙂 Na odmianę statystycznego mamy my, rodząc i wychowując swoje dzieci 'jak trzeba’ 🙂
Fakt 😉 Ja właśnie wychowuję jednego urodzonego gendera, co ani chrztu, ani kolczyków od niemowlęctwa w uszach nie ma i na dodatek nie chodzi w różowych falbankach, choć w teorii jest dziewczynką 😉
Ale ma to też pozytywną stronę: każdy powrót do 'domu’ jest celebrowany, wracasz na tydzień i przez ten tydzień wszędzie pójdziesz, ze wszystkimi się spotkasz, wszystko sobie przypomnisz. Jasne, już na początku jest niesmak kiedy ludzie mają plany na kolejny tydzień a ty już wiesz, ze cię to ominie. Od kiedy wyjechałam za każdym razem kiedy wracam wszystko jest dla mnie fascynujące, Jak tylko postawie nogę w kraju robię przyjęcie dla koleżanek, gotuję piekę, pomagam, ostatnio nawet przemeblowałam stary pokój w którym spędzam tydzień w roku żeby(chyba) podkreślić swoją obecność . Koło mojego home sweet home tworzy się mitologia. I jeszcze jedno: nie jestem znikąd, mogę być zewsząd. Przeprowadzka na pół roku na drugą półkulę? No problem. Już swoje sprawy tam zamknęłam, już stamtąd się wypisałam, teraz mogę się porywać na nowe rzeczy bo najcięższy bagaż został już spakowany.
Mieszkałam w Londynie niecały rok. Oryginalnie jestem z Warszawy, a od paru lat mieszkam w Łodzi (gdzie będę mieszkać za 4 lata – nie wiem). Tak naprawdę nie wiem już gdzie jest mój dom, a pobyt w Londynie wydaje mi się zupełnie nieralny, wyrwany z ciągu zdarzeń. Chociaż to był najgorszy czas w moim życiu czasem zupełnie bezsensownie tęsknię. Nie wiem nawet za czym. Tym bardziej, że chyba wcale nie chciałabym tam wrócić.
Piękny tekst.
„Jeśli raz trafisz pomiędzy dwa światy już nigdy nie będzie tak samo. Już nigdy nie będzie do końca spokojnie.” – To zdanie jest pięknr, smutne i trafne jednocześnie.
Całe życie się przeprowadzałam, co etap edukacji, to inna wieś, inne miasto. Dom rodzinny i swój pokój mam gdzieś indziej, niż mieszkają na co dzień moi rodzice. I ta chwila zwątpienia, kiedy ludzie pytają „skąd jesteś”. Chciałabym powiedzieć, że znikąd, ale po co wdawać się w długie wywody przy pierwszym spotkaniu, kiedy nawet ludzie, którzy znają mnie długo się w tym gubią. Koniec końców i tak to nie ma większego znaczenia. Znaczenie ma jedynie to, że w taki sposób trudniej o bliskie relacje, natomiast te, które przetrwają ciągłe zmiany naprawdę się docenia.
Bardzo mądry tekst.