Kiedy byłam mała nie znosiłam przeprowadzek.
Nie znosiłam bycia po raz kolejny „nową” w przedszkolu czy szkole, powolnego poznawania się ze wszystkimi i budowaniu od nowa relacji. A kiedy już je zbudowałam, jechałam dalej. Cztery przedszkola i trzy podstawówki. Bardzo ciężko w tej sytuacji mieć najlepszą przyjaciółkę. Ciężko kogoś oswoić. Ciężko w ogóle zacząć interesować się innymi ludźmi i światem zewnętrznym. Dzieci potrzebują korzeni.
Miałam cztery lata, kiedy przeprowadziliśmy się z rodzicami z Gdańska do Krakowa. Po dwóch latach wróciliśmy, a trzy lata później znowu się wynieśliśmy, tym razem na rok do Rzeszowa. I znowu do Gdańska.
Kiedy byłam mała nie znosiłam też pizzy, sera i sałatek warzywnych. Najbardziej lubiłam jeść makaron z masłem i cukrem. Powiedzmy, że preferencje się zmieniają i nie we wszystkich kwestiach identyfikuję się z tym kim byłam dwadzieścia lat temu.
Studia w Gdańsku w ogóle nie wchodziły dla mnie w grę, sama myśl wydawała się przerażającą. Po pięciu latach w Glasgow byłam absolutnie gotowa na nowe miasto. I znowu. I jeszcze raz. W ogóle nie mam ochoty przestać. Obecnie przeraża mnie myśl o spędzeniu dekady w jednym miejscu. W jednym mieszkaniu. Jak w filmie „Czekolada”, w którymś momencie zaczyna wiać zimny północny wiatr i czuję, że muszę się ruszyć. Tyle, że nie pcha mną niepokój, a ciekawość i ekscytacja towarzysząca poznawaniu nowego miejsca. Na lata jest miłość, związek, ulubiona sukienka. Na pewno nie miasto.
Czytam ostatnio wszędzie, że ograniczenia są w naszych głowach. Że możesz być kim chcesz i gdzie chcesz, tak długo jak naprawdę chcesz i się starasz. To bardzo ładna i zupełnie bezsensowna wizja. Emeryt ma małe szanse wyuczyć się na kardiochirurga, jeśli wcześniej nie zdecydował się na zawód lekarza. A ja nie zamieszkam we wszystkich miastach, w których chciałabym zamieszkać. W pobliżu wszystkich osób, którymi chciałabym się otaczać na co dzień, a nie tylko od święta. Mogę wszystko, ale muszę wybrać to coś spośród już nawet nie oceanu, ale kosmosu możliwości.
|zdjęcia: Katarzyna Terek|
15 thoughts on “Północny wiatr”
2 przedszkola i 3 podstawówki i niezliczona ilość przeprowadzek 😉 po 3 miesiącach w Londynie pragnę Hiszpanii. Lub Kanady. Sama nie wiem… btw, piękne zdjęcia! .
2 przedszkola, 3 podstawówki, 2 gimnazja, 4 licea, po liceum inne państwo. Wcześniej nie znosiłam przeprowadzek. Nienawidziłam życia na walizkach, trudno mi było któreś miejsce nazwać domem. Choć dom to podobno nie miejsce, a ludzie, z którymi się żyje. Sęk w tym, że potrzebowałam i wciąż potrzebuję stabilizacji. Chciałabym zapuścić gdzieś korzenie, znaleźć swoje własne miejsce na ziemi i móc mówić, że to mój dom. Wszystko ma swoje plusy i minusy, nawet takie częste przeprowadzki niosą za sobą jakieś pozytywy, ale chyba jednak gdzieś tam po cichu mam do rodziców żal za to życie na walizkach, brak przyjaciół, brak poczucia bezpieczeństwa i znajomości danego miejsca, ludzi. A teraz, gdy o 2,5 roku żyję na własny koszt, mieszkam od 1,5 roku w Londynie i obiecuję sobie, że mając kiedyś w przyszłości dziecko, na pewno nie urzadzę mu takiego dzieciństwa, jakie miałam ja, to czuję, że muszę się ruszyć, że za długo już jestem w tym miejscu, że czas ruszyć gdzie indziej, poszukać swojego miejsca na ziemi. Trochę jak bohaterka „Czekolady”, ale nie napędza mnie niepokój, strach. Sama nie wiem co. Przyzwyczajenie? Nie wiem, ale podobno jest ono drugą naturą człowieka. Pozdrawiam!
O i ja się zgadzam z Tobą. 21 lat w tym samym mieście to za dużo dlatego w tym roku planuję to zmienić. Pozdrawiam! 🙂
Powodzenia!
Ja bym chętnie pomieszkała jeszcze w kilku krajach – ale cóż, mając dzieci to nie takie proste. Możliwe, ale nie wiem, czy gra jest warta świeczki.
No właśnie, możesz, ale musisz wybrać.
tez mi sie juz nudzi. 7 lat w jednym miejscu to za dlugo. moze Glasgow, moze Warszawa. mam nadzieje ze juz niedlugo zmieni sie moja okolica. Polnocny wiatr zaniesie Cie do Szkocji?
Miałam nadzieję, ale nieoczekiwany zwrot akcji sprawił, że jednak wcale niekoniecznie. Londyn bardzo stara się mnie zatrzymać.
a mnie Londyn zaprasza i zaprasza ale nie mozemy sie zdecydowac. ale bardziej jednak Polska. przynajmniej na pare lat.
Najbardziej pamiętam pierwszą przeprowadzkę. Miałem chyba dziewięć lat. Panicznie bałem się tego, że już nigdy nie zobaczę swojego pokoju. Zupełnie jakbym wspomnieniami zostawił w nim część siebie. Później było jeszcze kilka wyjazdów. Zawsze czułem to samo. Tak jak w pokoju w akademiku i mieszkaniach studenckich zmienianych co semestr. Ostatnie zamknięcie drzwi. Oddanie kluczy. I miejsce dotychczasowej codzienności rozmywa się w w powtarzanych po tysiąc razy wspomnieniach.
To tak samo jak stare klasy w szkole. Wydaje się, że nie da się zapomnieć nazwisk i twarzy tych dwudziestu kilku osób, które widujesz codziennie. A da się, wcześniej czy później.
Dokładnie! Spotkałem kiedyś daleko od domu *przyjaciela* z podstawówki i przez kilka godzin zachodziliśmy w głowę jak nazywała się ta cicha dziewczyna, która do szóstej klasy pisała w zeszycie w trzy linie. Ale same klasy spotyka coś jeszcze gorszego. Wszystkie podstawówki wyglądają teraz jak oddziały pediatrii. Moje liceum przypomina z kolei zakład psychiatryczny, a w mojej starej klasie wyburzyli ścianę, powiększając czytelnię.
Do miejsc ze wspomnień dobrze nie wracać. Lepiej, kiedy zmienia je rzadkie przywoływanie obrazów, niż dotacje unijne.
Chodziłam do liceum, w którym nie można było wymienić okien bez zgody konserwatora zabytków, więc czuję się bezpiecznie w tej kwestii.
Fakt. Ochrona konserwatorska to trochę lepsza formalina dla wspomnień od szkoły, w której okna zamykało się na zagięty gwóźdź, a WF-ista, żeby otworzyć drzwi do szatni, przynosił z domu własną klamkę.
Zmiany są dobre, a te w młodości podobno aż tak nie bolą i są niezwykle potrzebne. 🙂