Moja fascynacja mangą i anime zaczęła się tak, jak zaczynała się fascynacja większości dziewczynek w moim wieku w połowie lat dziewięćdziesiątych. Oglądałam animacje na Polonii 1 i Czarodziejkę z Księżyca na Polsacie. Któregoś dnia zobaczyłam w sklepie czasopismo z Usagi Tsukino na okładce i przez kolejne lata wydawałam na Kawaii i komiksy większą część kieszonkowego. Dzisiaj przyznaję się bez bicia, że fascynacja stała się raczej pobieżna, ale w szczytowym momencie miłości chodziłam na lekcje japońskiego (przez dobre sześć lat) i byłam w zupełnie stuprocentowo poważnej w żałobie, kiedy umarł mój ulubiony bohater.
Będą spoilery.
Japońska animacja jest dla mnie tak pociągająca bo zawiera to, czego zachodnim produkcjom od dawna brakuje. Poczucia niebezpieczeństwa i niesamowitości. I nie mam na myśli zachodnich kreskówek, tylko zupełnie poważne i dorosłe filmy i seriale. Raz na jakiś czas dostaniemy coś mocniejszego i bardziej szokującego, ale szczerze mówiąc nawet najostrzejsze momenty Gry o Tron nie wywołują we mnie takich emocji jak niemal każdy odcinek mojego nowego ulubionego anime. Przy czym kiedy liczę na coś szokującego i mocnego, to chodzi mi przede wszystkim o rozwiązania fabularne, a nie o zabijanie człowieka butem na obcasie (True Blood). Nie pragnę gore, pragnę wzruszeń, strachu, dramatu i katharsis. Choć nie ujmuję tutaj Grze o Tron, w kwestiach strachu i niebezpieczeństwa jest dość świeżą jakością na naszych ekranach. Nie potrafię wymienić niczego lepszego.
To poczucie zagrożenia pojawiało się, nawet jeśli tylko na chwilę, w najlepszych odcinkach Czarodziejki z Księżyca. Filmy Miyazakiego, nawet te najłagodniejsze jak Mój Sąsiad Totoro, przesiąknięte są niesamowitością. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że ten klimat odczuwalny jest nawet w Pokemonach, ale nie będę się kłócić.
Wspomniany przeze mnie bohater, po którym w wieku dwunastu lat chodziłam w żałobie, to Ryouji Kaji, drugoplanowa postać z Neon Genesis Evangelion. Serialu o czternastolatkach, które pilotując wielkie roboty walczą z Aniołami z kosmosu. To brzmi idiotycznie, ale wieloma momentami jest mniej więcej tak dobre jak Twin Peaks. Oprócz tych Aniołów problemami dzieci z Tokyo z przeszłości są takie sprawy jak samobójstwo matki, ojciec, który po śmierci żony porzucił syna i nie odzywał się aż do momentu, kiedy potrzebował go jako pilota (maszyny, w której żona umarła) albo kolega, który chce nabić, bo podczas walki z Aniołem rozpiździło się budynek na jego siostrę i teraz jest w szpitalu. Takie tam. Dodajmy do tego bomby atomowe, skorumpowany rząd i tajemne organizacje, które prowadzą ludzkość do zagłady i fakt, że czasami traci się kończynę, a jak oberwiesz, to w następnym odcinku nie wstajesz.To jest kreskówka, w której mój ulubiony bohater ginie od strzału w tył głowy, a moja ulubiona bohaterka bardzo dużo pije i dopiero kilkanaście lat później rozumiem dlaczego. To też serial, który skończył się podobnie dziwnie jak Rodzina Soprano (tylko jakieś 10 lat wcześniej), ale na wszelki wypadek zrobiono kilka alternatywnych zakończeń w wersjach kinowych, gdyby widz nie do końca zrozumiał, że w absolutnie każdym wariancie tej historii wszyscy umierają. Miłość nikogo nie ratuje. Dobro nie zwycięża. I to była produkcja dla młodych nastolatków. Myślę o niej do dzisiaj i to o wiele, wiele częściej niż o rewelacyjnych przecież Sopranos.
Przez wiele lat uważałam, że Evangelion to jest absolutnie szczyt tego, co można osiągnąć w odcinkowym anime. I byłam głupia, bo nie interesowały mnie inne produkcje i z pewnością ominęło mnie dużo dobra. Na szczęście na Attack on Titan się załapałam. I teraz tak. Zdarzało mi się już oglądać serial z otwartą buzią. Rodzinę Soprano, na ten przykład. Czasem Homeland. Zdarzało mi się nie móc spać po rozemocjonowaniu Grą o Tron. Ale nie pamiętam, żeby na samą myśl o fabule przechodziły mi po plecach ciarki.
Sama historia, podobnie jak Evangelion, jest dziwaczna jak dziwaczne potrafią być tylko japońskie opowieści. Otoczone murami miasto atakują z pewną regularnością olbrzymie stworzenia, które zjadają ludzi. A ludzie starają się nie zostać zjedzonymi. Jeśli w Evangelionie twórcy obchodzili się ze swoimi postaciami okrutnie, to i tak w porównaniu z Attack on Titan byli łagodni niczym przedszkolanki. Tutaj trup ściele się tak gęsto, że Ramsay Bolton powinien przyjechać na korepetycje z okrucieństwa. Przy czym każda śmierć boli, sprawia poważne cierpienie, przysparza traumy i poczucia winy. Najbardziej, kiedy jest bezsensowna lub jest wynikiem błędu. Obie sytuacje zdarzają się nader często, między innymi dlatego, że bohaterowie są omylni.
Dlaczego warto oglądać anime? Ja oglądam je dla emocji.
PS No dobrze, również dlatego, że podobają mi się animowany mężczyźni. Ostatnio zwłaszcza Erwin Smith, który wygląda trochę jak Thranduil.
12 thoughts on “Dlaczego warto oglądać anime?”
Ja mam znów bardziej cyberpunkowe upodobania w anime, do moich ulubionych należą Experiments Lain i Ergo Proxy. A do tego kilka(naście) innych tytułów, w tym klasyczny Death Note. Z innej bajki pokochałam Strawberry Panic, (choć to głupie jest) i jeszcze naiwne filmy studia Ghilbi. Z Ponyo na czele. Kocham Ponyo.
Mi chyba najbardziej podobał się serial Pamiętnik śmierci i Psycho pass i dłuższy Grobowiec świetlików. Totoro i Ponio to ulubione bajki moich dzieci!
Lee hak malowany:)
Masz rację z tymi emocjami. Ciężko wytłumaczyć komuś kto nie oglądał nigdy, że nie są to bajeczki dla małych dzieci – bo animacja w naszej kulturze kojarzy się z infantylnością. Tymczasem w skromnej opinii Vandrera taki Ghost in the Shell to jeden z najlepszych jeśli nie najlepszy film SF jaki powstał. To że emocje zostały narysowane nie umniejsza ich prawdziwości.
Na koniec zdjęcie Erwina, poniżej w polecanych postach wpis ze zdjęciem Thranduila – nie da się nie zauważyć podobieństwa!
Najdziwniejsze jest to, że anime jest dla mnie bardziej realne niż film. A przecież to w filmie przecież krew wygląda jak prawdziwa, śmierć również, ale to na anime ryczę jak bóbr albo zamykam oczy.
Co do animców mogłabym napisać elaborat, natomiast z całego serca mogłabym polecić Nanę. Nanę oglądałam po raz pierwszy za gówniarza i gdzieś uderzyła w moje serducho, a całkiem niedawno powróciłam do niej po bardzo długim czasie… Koniec każdego odcinka zostawiał mnie ze złamanym sercem. Sama nie wiem dlaczego. Gdzieś wewnątrz boli, jeśli choć trochę się wczujesz w historię bohaterów. Chociaż boli to mało powiedziane. It will ruin your life. Dlatego właśnie ta historia jest jedną z tych bezcennych. To trzeba zobaczyć 😉
Okay, przyznam, że z anime mam jeszcze sporo do nadrobienia. W 'Spirited Away’ był właśnie taki niesamowity niepokój o którym mówisz, chociaż nie pamiętam w nim krwi. Jeżeli rzeczywiście jest to trend w innych produkcjach tego typu to chętnie je obejrzę. Przekonałaś mnie, żeby poświęcić trochę czasu na zapoznanie się bardziej z tym gatunkiem 🙂
Japońskie animacje to prawdziwa skarbnica arcydzieł, które się nie starzeją (a przynajmniej nie tak bardzo). Ot choćby „Ghost in the Shell”, który robi na mnie wciąż takie samo wrażenie, jak wtedy, gdy miałam 10 lat.
Anime (tak samo jak i manga) jest moją pasją od kilku lat. Znajduję w nich motywację do działania i odpowiedzi na wiele trudnych pytań. Piszę bloga z recenzjami mang i anime (www.beauty-of-manga.blogspot.com) i mam nadzieję, że uda mi się wytrwać w postanowieniu, aby zostać z tym blogiem jak najdłużej 🙂
Polecam Ci bardzo Cowboy’a Bebop’a, z pozoru prosta historyjka o łowcach nagród w kosmosie, ale to co ważniejsze kryje się pod tą powierzchowną warstwą. Emocji tam nie miara, plus główny bohater to taki trochę Kaji (i nawet w japońskiej wersji podkłada im głos ten sam aktor!). Myślę, że spodobało by Ci się. 🙂
Ja polecam Berserka. To jest po prostu najlepsza manga na świecie, ever. Uwielbiam Evangeliona, podobał mi się Cowboy Bebop, ale Berserk to jest inna jakość. Ta manga… jakby to ująć, łamie serce w taki sposób, że błaga się o więcej. Manga opowiada bowiem o cierpieniu, jego roli i nieuchronności w życiu ludzi. I o ludzkiej naturze, która sama to cierpienie inicjuje.
Historia jest pisana w sposób bardzo zachodni – z jednej strony ma w sobie tę niesamowitość, o której piszesz, z drugiej jak ognia unika tandetnych klisz i schematów wypełniające wiele mang, typu „expienia” czy power of friendship (ten motyw akurat został wykorzystany, ale bardziej jako gorzka drwina). Realia osadzone w settingu dark fantasy są naraz niesamowicie romantyczne i bardzo ponure, pozbawione nawału magii i fantastycznych stworzonek, za to wypełnione zabobonami i ludzkim strachem – przed wojną, biedą, krzywdą. Bohaterowie są napisani po prostu mistrzowsko, tak samo jak i relacje między nimi. Serio, nie znam dosłownie żadnego autora, który napisałby tak przejmujący dramat miedzyludzki – ani Dostojewski, ani Szekspir, ani tym bardziej żaden pisarz fantasy. Autorowi nieobce jest manipulowaniem uczuciem nostalgii, co przypomina mi nieco „Watchmenów”, kreowanie atmosfery rewolucji, łzawego melodramatu czy też przygody pośród wesołej kompanii najemników wprost z „Robin Hooda”. Kreska i kompozycje są świetne, choć dopiero około piątego tomu nabierają pełnej swobody i „ogłady” – warto jednak czekać, gdyż Berserk tomów ma już 38 i nadal wychodzą nowe. Jednakże (kolejny raz wyczuwam tu geniusz autora) jeden z pierwszych arców, „Golden Age Arc” jest kapitalny jako odrębny twór i właściwie pod pewnymi względami dobrze jest go tak traktować, gdyż kończy się w sposób tak dramatyczny i szokujący, że czytelnik wraz z głównym bohaterem po prostu kręci głową i myśli „to nie mogło się wydarzyć!”.
Ech, mogłabym pisać jeszcze długie godziny, ale zakończę tutaj. Berserk jest świetny, a moja fascynacja nim trwa już blisko cztery lata i wcale nie maleje. Polecam po stokroć.
Paprika i Perfect Blue to też must-watch. 🙂