Zbliża się moja rocznica. Czego, zapytacie. Ślubu? Komunii? Działalności zawodowej?
Nie, czegoś zdecydowanie bliższego memu sercu niż wszystko to razem wzięte. Zbliża się pierwsza rocznica gwałtownego wybuchu obsesji na punkcie Lee Pace’a. Pamiętam jak dziś ten poranny seans Bitwy Pięciu Armii 13 grudnia 2014 roku w Vue na Islington.
Kiedy piszę o obsesji mam na myśli prawdziwą obsesję, nie jakąś bardziej intensywną formę zainteresowania. W najgorszych momentach rozmawiałam o Lee z mamą, babcią, szefem, sąsiadem. Codziennie zwierzałam się z miłości Zwierzowi Popkulturalnemu. Kiedy piszę codziennie, mam naprawdę na myśli codziennie.
Do tej pory widziałam Bitwę Pięciu Armii sześć razy. Trzy razy w kinie. Dwa razy na serwisie streamingowym, w którym płaci się za pojedyńcze filmy. Raz na Netflixie. Nie oglądam jej regularnie z tego samego powodu, dla którego nie oglądam regularnie mojego ulubionego anime. Za bardzo się ekscytuję. I recytuję dialogi z pamięci… To, że znam znakomitą większość filmografii Lee jest oczywistością. Jeśli czegoś nie widziałam, to dlatego, że się boję (Soldier’s Girl) albo jest to zbyt złe (Marmaduke). Obejrzałam kilka produkcji absolutnie cudownych (The Fall to jeden z moich ulubionych filmów wszechczasów) i kilka bardzo, bardzo złych. Poszłam do kina na film o Lancie Armstrongu, choć niespecjalnie fascynuje mnie ta postać, kolarstwo czy w ogóle cokolwiek z tym filmem związanego, ale Lee pojawia się na ekranie przez jakieś pięć minut. Musiałam to zobaczyć, choć czułam się jakby ktoś na kim mi zależy ciągnął mnie na imprezę, na którą wcale nie chcę iść, ale pójdę, żeby zrobić mu przyjemność.
Był taki moment, kiedy zupełnie rozsądnym wydawało mi się zapłacenie tysiąca dolarów za podwójne zaproszenie na uroczystą premierę nadchodzącego filmu z Lee. Niestety, ówczesny narzeczony, a obecny mąż nie jest podobnie jak ja rozsądny. On nie rozumie, nigdy nie zaznał Prawdziwej Miłości.
Nie wiem skąd to się bierze. Nie wiem jak to działa. Pace’a widywałam tu i ówdzie od wielu, wielu lat. Nie pociągał mnie zupełnie w Pushing Daisies, właściwie wręcz przeciwnie, wydawał mi się aseksualny i nieco drażniący. Pierwsze ukłucie w sercu poczułam widząc go w roli paskudnego rasistowskiego parlamentarzysty w Lincolnie. Jako, że czuję ukłucie w sercu na widok wielu przystojnych mężczyzn w kostiumach z epoki uznałam to za zupełnie nieistotne. Ale od czasu Bitwy Pięciu Armii, widząc go na ekranie jestem całkowicie ubezwłasnowolniona. Mój portfel też, co nie jest wcale dla całej tej historii bez znaczenia…
Zjawisko, o którym piszę to coś więcej niż stwierdzenie “George Clooney jest seksowny” albo “moim ulubionym aktorem jest Brad Pitt”. To nawet więcej niż chodzenie na wszystkie filmy z takim czy owakim aktorem, bo sprawa nam to estetyczną satysfakcję. Takich celebrytów też mam. Alexander Skarsgard czy Rupert Friend są ładnymi chłopcami, których lubię oglądać i nie pogardzę ich widokiem na małym czy dużym ekranie. Orientuję się mniej więcej w czym grają, może nawet nazwałabym się miłośniczką ich talentu. Lub wyglądu, bo do dzisiaj nie jestem przekonana co do talentu Alexandra. To co czuję na widok Pace’a jest zupełnie, zupełnie inne. Pamiętasz ścisk w żołądku na widok swojej pierwszej miłości na szkolnym korytarzu? Tą dziecięcą, dziką ekscytację? Mniej więcej o to mi chodzi. Tylko jakieś dwadzieścia lat później.
Miłość do osoby z showbiznesu ma w sobie coś z religii. Po pierwsze jest irracjonalna. Doznajesz pewnego objawienia i tyle. Albo Cię to dotyka, albo nie. Inna osoba w tych samych warunkach nie poczuje absolutnie niczego. Po drugie, jeśli obiekt miłości jest wystarczająco odległy, żeby nie mieć szansy wpaść na niego w lokalnym pubie, możemy stworzyć absolutnie idealny obraz tej postaci, złożony z najlepszych kawałków ulubionych ról i romantycznych fantazji. W mojej głowie Lee jest absolutnym ideałem, cudownie tajemniczym Panem Darcy. Chyba, że wolę, żeby akurat dzisiaj był zupełnie inny. To wtedy jest. Jak opium dla ludu, spełnia zawsze te potrzeby, które potrzebują być spełnione. Zawsze mnie rozumie, bo w przeciwieństwie do żywych osób nie musi o nie nawet pytać. Kogoś to przypomina, nie?
Lee wydaje mi się wizualnym ideałem, ale moja relacja z jego wizerunkiem wykreowanym w mojej głowie jest przede wszystkim…platoniczna. Tym bardziej, że jego orientacja seksualna stoi pod znakiem zapytania (w sumie nie wiem, czy stoi czy jest to raczej tajemnica poliszynela, ale w sumie jego sprawa). Ten znak zapytania jest dodatkowo niezwykle atrakcyjnym elementem, podkreślającym absolutną nieosiągalność ideału. Sprawia, że cała ta fascynacja jest w jakiś sposób bardziej bezpieczna i czysta. Bardziej religijna albo bardziej dziecięca. Coś jak zachwyt dinozaurami czy kucykami Pony. Jest coś prawdziwego w komentarzu mojego męża, że największym szczęściem byłoby dla mnie gdyby Lee mnie po prostu przytulił.
W tym wszystkim sądzę, że wcale nie miałabym ochoty poznać mojego idola. Racjonalnie wydaje mi się, że wcale nie mielibyśmy o czym rozmawiać. Zwłaszcza, że nie za bardzo lubię Amerykanów…Ale jak już wspomniałam, religia nie jest racjonalna. A już w szczególności fanatyzm religijny. Last but not least, nie jestem psychopatką, która czyhałaby pod czyimś domem, żeby wiązać mu na oknach czerwone kokardki. Nie obchodzi mnie gdzie mieszka obiekt mojej fascynacji, a nawet gdybym dostała jego szczegółowe dane nie bardzo wiedziałabym co z nimi zrobić.
I na koniec – zasadnicze pytanie: czy to przechodzi? Nie wiem. Mój fangirlizm faluje. Bywają tygodnie, kiedy w zasadzie mnie nie obchodzi, aby potem gwałtownie powrócić. Mogę długo nie pisnąć słówka na temat Lee, aby potem kupić Silmarillion tylko po to, żeby rozumieć fanarty z Thranduilem. Z jednej strony trochę liczę, że z tego wyrosnę, z drugiej, ten stan nie jest przecież nieprzyjemny. Jest dziwny, irracjonalny i infantylny, ale z pewnością nie nieprzyjemny. Chyba, że w momentach, kiedy leżę sobie pod kocem i myślę jak tęsknię za Lee. A on za mną nie…I nagle zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę przecież nie można tęsknić za kimś, kogo się nie zna. Tyle, że moja psychika czuje inaczej.
Niezmiernie ciekawi mnie jak to jest żyć sprawując taki rząd dusz. Może jednak jest coś o czym miałabym rozmawiać z panem Pacem.
11 thoughts on “Tylko się nie zakochaj czyli ciężki los fangirl”
Ach, spotkanie tej miłości pewnie zabiłoby cały urok i czar, ale miło jest wiedzieć, że ten ideał gdzieś tam popija kawę i że jest jakiś 0,0000001% szans na rendez-vous. Słyszałam pewną teorię, która mówi, że od każdej osoby na Ziemi dzieli nas tylko 6 osób. Czyli siostrzenica szefa pracuje w kawiarni, której menagerem jest gość, którego syn wyjechał na studia do Ameryki, gdzie jego znajomy pracuje jako kelner w restauracji, w której Lee stołuje się co wtorek. Optymistycznie, nie?
Problem staje się znacznie bardziej skomplikowany, kiedy obiekt westchnień stanowi Syriusz Black. Łączę się w bólu i infantylnej przyjemności.
Syriusz <3 Albo Severus…
U mnie zasada ta sama, ale podmiotem Jim Parsons. Łączę się w bólu/uwielbieniu/tym_dziwnym_uczuciu.
Miałam tak z Eljahem Woodem po WP. Można się z tego wyleczyć, ale i tak czasami powraca (w lżejszej formie)
Co cikawe to uczucie jest mi jednocześnie bliskie i zupełnie obce. Tzn. jestem w sobie w stanie rozbudzić podobne emocje (podobnie z niechęcią do poznania aktora czy brakiem zainteresownaia gdzie właśnie jest) ale to co nas różni to czas ich trwania. Nie wiem cyz pamiętasz (ja pamiętam) jak w pierwszych tygodniach przekonywałam cię, że takie uczucia przechodzą po tygodniu – dwóch. Tak bowiem bywa w moim przypadku. Okazuje się, że bardziej jesteś trwała w uczuciach. Z kolei ja dzięki tym napadom miłości nadrobiłam dzikie ilości filmów. Jedynie czasem wracają do mnie falą moje uczucia do jedynego słusznego aktora Szekspirowskiego. Na całe szczęście też mam swoją fanowską spowiedniczkę więc nie siedzę sama 🙂
Mój fangirlsm jest dziwny… Co jakiś czas mam totalną fazę na jakiegoś aktora. Szaleję za nim, oglądam wszystkie filmy, czytam wywiady etc. Potem pada na kolejnego. Nigdy jednak nie zapominam o moim ,,byłym” – trafia on do panteonu wybranych, gdzie sobie spokojnie siedzi i czeka na powrót fazy. Jest też kilku, których kocham miłością fanowską głębszą i bardziej złożoną, niż takie dwu tygodniowe zauroczenie. To np. Robert Downey Jr., choć on stanowi kategorię samą w sobie, bo bardziej pociąga mnie w nim jego osobowość, niż ścieżka kariery, czy wygląd. Jest David Tennant, który jest po prostu aktorem, w którym znajduję wszystko – dobre role filmowe, dobre role teatralne, urodę, urok osobisty (przynajmniej w medialnym wizerunku), kilka słabszych filmów, żeby nie było za słodko… I jest Cillian Murphy, który po prostu mnie rozłożył na łopatki (to specyficzne uczucie, o którym pisałaś…).
Nie, tego się nie leczy. Owszem, można mieć fazę na jakiegoś aktora, obejrzeć z nim wszystko, ale jest ten jeden jedyny, dla którego obejrzę każdy film, a nawet przejadę pół Anglii, żeby posłuchać go na żywo( tak, Benedict, o tobie mówimy). A jak cały świat jest brzydki, szybki przegląd zdjęć poprawia sytuację. Czerwone kokardki to już spora przesada, jeśli już, to zaczaiłabym się za rogiem i poprosiła o autograf…
Kocham Davida Tennanta, wiem o czym piszesz 🙁
O Boże, czyli to nie tylko ja! Ale ja tak mam z Brendonem Urie, moją „miłością: od lat nastoletnich!
Wiem o czym mówisz, mam tak z Tomem Hiddlestonem (od ponad roku). Co zabawne, nie zwrócił mojej uwagi zupełnie jako Loki, ale gdzieś przemknęły mi z nim wywiady, potem obejrzałam OLLA i… wpadłam. I choć miewam momenty (dłuższe lub krótsze), że nie śledzę wszystkiego i zupełnie o nim nie myślę (bo odkryję chwilowo innego aktora, którego filmografię muszę nadrobić itd), to do Toma zawsze wracam.
I chciałabym kiedyś usiąść z nim przy kawie, na godzinę, i posłuchać jak pięknie opowiada. O czymkolwiek. Tyle mi do szczęścia wystarczy.
Ach, więc to to czuję do Skarsgårda… Dziękuję Ci za diagnozę! 😀