Przeglądając hasła kluczowe, po których mniej lub bardziej przypadkowe osoby trafiają na mój blog z wyszukiwarek, znajduję czasem prawdziwe perełki. Najwięcej z nich dotyczy oczywiście dość wymyślnych fantazji seksualnych oraz brzydkich kobiet z dużym nosem i temu podobnych klimatów. Czasem jednak trafi się coś mocnego w dobrym sensie. Coś chwytającego mnie za serce. I do tych przypadków należy niepozorne, banalne, głębokie, smutne i przejmujące hasło “umieram na siebie”.
Otwiera się przede mną ocean interpretacji i nawiązań z życia. Ze świata wokół mnie, albo tych kawałków mojego świata rozrzuconych po kontynencie. Bardzo tęsknię za skrawkami świata. Z tej tęsknoty umieram i wyobrażam sobie, że gdybym była tam, żylibyśmy sobie razem szczęśliwie. Na wieki wieków. Na zawsze. Na pewno mielibyśmy dla siebie czas i nie zjadłyby nas codzienne sprawy. Na pewno, gdybym tylko była tam. Prawda? Zapewne nigdy się tego nie dowiem i będę mogła karmić się tymi marzeniami i głodnymi bajkami.
W gruncie rzeczy wcale nie dziwi mnie, że ktoś umiera na siebie. Są chwile, w których wydaje mi się, że nie ma już absolutnie nikogo, kto nie poddałby się smutkowi i nie stracił nadziei. Smutek jest dżumą millenialsów i im mniej na niego zasługujemy tym chętniej i częściej nas dopada. Potem musimy patrzeć na ulubione osoby znajdujące się na dnie rozpaczy. Osobiście mam ochotę nimi potrząsnąć i wykrzyczeć im prosto w twarz, że to bez sensu. Że je kocham. Że muszą przestać. Natychmiast. Ale nie mogę tego zrobić. To i tak nic nie da. Ja jestem już zdrowa. One nie są. Przed nimi długa, żmudna i bolesna droga. Nie jestem w stanie przejść jej za kogokolwiek innego. Nie dlatego, że nie chcę.
Jestem zatem zdrowa. I ścigam się ze sobą samą osiągając nowe pułapy tego, co kiedyś uważałam za szczęście i sukces i odkrywając, że każdy kolejny pułap nie daje mi pełni zadowolenia. W zasadzie nie daje mi zupełnie niczego. Uznaję go za oczywistość i cała rwę się do dalszej drogi. Po drodze staram się zapamiętać, że mam w życiu naprawdę mnóstwo szczęścia i że nie wszyscy mają go tyle samo. Nie jest to może największe znane mi wyzwanie, ale nie jest to też wcale wyzwanie błahe.
Nad osiągnięciami przechodzę szybciutko do porządku dziennego. Najgorszym byłoby przecież uwierzyć we własną zajebistość. Więc nigdy, przenigdy w nią nie wierzę. Lecz niech tylko wydarzy się potknięcie. Niech tylko jeden moment z tysiąca momentów okaże się słabszym. W tym momencie mogę się pławić i mogę ten moment przeżywać przez całą wieczność. Aż do następnego takiego momentu.
Przynajmniej umieram na siebie, a nie na cokolwiek innego. Jestem zatem mocno uprzywilejowana. Dziękuję, przypadkowy przybyszu. Dziś zasnę spokojnie.
12 thoughts on “Umieram na siebie”
:* :* :*
Doskonałe. Boli w środku, każde słowo.
Przepiękny tekst. Coś w tym jest, w tej dżumie.
„I ścigam się ze sobą samą osiągając nowe pułapy tego, co kiedyś uważałam za szczęście i sukces i odkrywając, że każdy kolejny pułap nie daje mi pełni zadowolenia.” Znowu tak bardzo w punkt.
Droga Marto, fajnie, że jesteś.
Doprawdy, nie ma za co!
Bardzo piękny tekst. 🙂
Nie będę oryginalna, piękny, poruszający tekst.
Amerykańska dżuma, cholerny narcyzm, wszyscy skupieni na sobie i każdy przejaw melancholii trzeba otagować na blogu albo tumblerze. Ludzie, dorośnijcie, suckes? Sukces to jest zrobić coś dobrego, nie wiem, zupę, porozmawiać z znudzoną kasjerką w żabce,pójść na wybory, pogłaskać psa sąsiadki, zadzwonić na niebieską linię jak słyszysz że za ścianą źle się dzieje, sukces to nie znalezienie najlepszego fluidu czy swojego „sensu życia”. Odnoszę wrażenie ż całe nasze społeczeństwo zostało zainfekowane potrzebą sukcesu żeby tylko wycisnąć ostatnie soki z proletariatu,” kupujcie, rozwijajcie się, realizujcie, najważniejsze są twoje marzenia” tym hasłem można zareklamować dzisiaj nawet podpaski. Ludzie czy na prawde nie widzicie innych problemów poza tym czy kreować swój wizerunek bardziej na bohoboco(bo fajny ale zara droga) czy hipsterki (wiocha ale h&m ma częściej promocje), żal mi was skoro macie takie problemy, Na koniec powiem że w europie odradza sie nazizm i partie faszystowskie zajmują już większości parlamentarne w dużej części krajów, tak że czeka nas koniec gdybań w formie neo-holocaustu i wojen religijnych, ale pewnie ci „umierający na siebie” tego nawet nie zauważą.
„(…)suckes? Sukces to jest zrobić coś dobrego, nie wiem, zupę, porozmawiać z znudzoną kasjerką w żabce,pójść na wybory, pogłaskać psa sąsiadki, zadzwonić na niebieską linię jak słyszysz że za ścianą źle się dzieje(…)
-> To jest standard. Nie sukces. Do standardu też czasem nie łatwo dociągnąć.
Ile razy „umierałaś na siebie”, żeby wiedzieć, czy może właśnie wtedy nie zauważa się wszystkiego mocniej, bardziej?
No właśnie, to chodzi o ten jeden z tysiąca momentów…
„bakcyl dżumy nigdy nie umiera” cytując jedną z moich ulubionych lektur…