Ten tekst będzie o feminizmie trochę, w mniejszym stopniu niż o kapitalizmie. Z pewnością będzie przejawiał się dużą dozą nihilizmu.
W moim otoczeniu jestem jedną z nielicznych matek, które po urlopie macierzyńskim nie wróciły do pracy na etat. Z wielu powodów. Bo tak się świetnie złożyło, że finansowo mamy tę możliwość. Bo nie lubiłam swojej pracy. Bo nie mam pomysłu na to jaką inną bym w tej chwili lubiła. Bo prowadzimy obecnie własną działalność gospodarczą. Bo próbuję rozwijać blog i pisanie i inne rzeczy. Bo płacenie 2/3 mojej pensji komuś, kto będzie pełnoetatowo spędzał czas z moim dzieckiem zamiast mnie nie wydaje mi się świetnym dealem. W końcu, bo uważam, że te wczesne lata nigdy nie wrócą i fajnie się nimi nacieszyć.
I jednocześnie mi z tym dobrze i niedobrze.
Czemu dobrze?
Macierzyństwo, czy tego chcesz czy nie, przewartościowuje świat. Dobrze wiecie, że nie jestem z tych, którzy to dostają ekstazy z powodu uśmiechu dziecka czy jego zapachu. Nie lukruję, że obecność córki codziennie dostarcza mi energii do życia i kocham każdą spędzoną razem minutę. Ale kiedy jest mi szczególnie źle, to myśl o niej, o naszej małej rodzinie, pomaga poczuć się lepiej.
Macierzyństwo pozwoliło mi też, w końcu, na definitywne zerwanie z życiem, w które nie wierzę. Niedobrze mi na myśl, że miałabym, jak przed dzieckiem, tłoczyć się w metrze, żeby na 9 rano wejść do biura, w którym przez większość dnia zabijam czas, wychodzić z niego około 17, odbierać dziecko około 18 i spędzać z nim niecałe dwie godziny dopóki nie zaśnie. To, lub wariacja części etatu i części kosztów. Nie krytykuję nikogo kto tak robi bo to lubi lub nie ma innego wyjścia. MNIE ta wizja, w obecnych warunkach życiowych, nie odpowiada i odpycha. JA byłabym W TEJ CHWILI i w DOTYCHCZASOWYM ZAWODZIE bardzo nieszczęśliwa. Tak jak byłam nieszczęśliwa przed dzieckiem. Nie dlatego, że jestem leniwa. Od ponad dziesięciu lat, czy to po uczelni, czy to po pracy, klepię po godzinach teksty i napitalam zdjęcia na tego bloga, co nie jest jakoś dużo łatwiejsze od sprzedawania reklam w czasopismach. Serio lubię pracować. Po prostu przeraża mnie perspektywa, że nie widzę jak rośnie moje dziecko, podczas gdy ja w biurze udaję, że coś robię, dla zarobku obcych osób i przy marudzeniu kierownika. A większość czasu udaje się pracę. No chyba, że to ja jestem taka wybitna i pracuję zbyt szybko. W co wątpię.
Przez całe swoje życie nie byłam jeszcze w pracy, w której sens wierzyłam.
W każdej się starałam, zdarzało mi się mieć niemałe sukcesy, ale na koniec dnia zawsze czułam się pusta. Gdybym umarła, zostałabym z miejsca zastąpiona, nikt nie pamiętałby o tym, że istniałam ani co robiłam. Gdyby firmy, w których pracowałam, nagle przestały istnieć, nie miałoby to dla świata najmniejszego znaczenia.
Eksportowałam części samochodowe. Sprzedawałam reklamy w czasopiśmie dla właścicieli sklepów, pracując z czołowymi markami FMCG. Sprzedawałam reklamy w tygodniku dla agentów podróży, pracując z czołowymi światowymi liniami lotniczymi i hotelami. Nie chodzi tu o kwestie finansowe. Zarabiałam porządnie. Mogłabym zarabiać lepiej. Znalezienie ostatniego etatu zajęło mi tydzień. Myślę, że znalezienie nowego zajęłoby mi mniej więcej tyle samo. Mogłabym nieźle zarabiać. Z pewnością sporo więcej niż ostatnio. Jednak na samą myśl o powrocie do sprzedaży, robi mi się niedobrze. Ściska mnie w żołądku.
37% pracujących Brytyjczyków odpowiedziało, że nie uważa, aby ich praca dawała światu coś sensownego. Mogłabym zrobić sobie transparent i wyjść na ulicę głosząc “I am the 37%”. Macierzyństwo jest dla mnie eskapizmem z systemu, w który nie wierzę. Bo nakarmienie, zabawienie, przytulenie, uśpienie i zaopiekowanie się człowiekiem ma sens. Jeśli mały człowiek tego nie dostanie, będzie nieszczęśliwy, będzie to rzutować na jego życie. To czy Mars albo Coca Cola pokaże swój nowy produkt na jednej czy na dziesięciu stronach nie ma żadnego znaczenia. A może ma. W zasadzie jestem przeciwna, żeby zwiększały sprzedaż. Bo cukier, bo less waste, bo kryzys klimatyczny, bo mnóstwo rzeczy. Ja mogę być przeciwna, bo mam taki przywilej. Bo nie potrzebujemy pieniędzy mojego potencjalnego pracodawcy w naszym budżecie rodzinnym. Większość osób potrzebuje i nie ma luksusu wyboru. W kontekście 500+, sama nie biorę żadnych pieniędzy od żadnego państwa, ale ciężko mi nie rozumieć matek, które mając zapewniony jakiś dochód, rezygnują z pracy. Zapewne cięższej, bardziej nużącej, mniej satysfakcjonującej, niż moja praca. Żadna praca nie hańbi? Praca uszlachetnia? Ładne powiedzenia. Takie bardzo kapitalistyczne. Jakby fakt, że możemy ciężko pracować na czyjeś konto miał być dla nas zaszczytem.
Wiem, że mam sporo szczęścia, mogąc spędzać czas z dzieckiem w domu.
Wiem, że to szczęście wynika z pracy mojego męża, który wybrał taki, a nie inny zawód. Gdybym była mądrzejsza, też mogłabym go wybrać, niestety tak jak potrafię napisać setki słów w godzinę, tak jak umiem nauczyć się bez stresu rozmawiać przez telefon, występować publicznie, robić mnóstwo innych rzeczy, na widok funkcji matematycznych dostaję mdłości. To nie jest przenośnia. Ciężko oddycham i mi niedobrze. Ponieważ ewidentnie nie umiem sprzedać swoich skilli w sposób mnie satysfakcjonujący, na razie większość czasu zajmuję się dzieckiem. Mniejszość czasu zajmuję się blogiem i naszą działalnością gospodarczą. Bo mamy szczęście. Mamy wystarczająco pieniędzy, dzięki wystarczającemu wykształceniu, które nam zapewniono, dzięki wystarczającym warunkom w naszych domach rodzinnych.
Więc w czym problem? Czemu mi z tym niedobrze?
Właśnie dlatego, że w moim otoczeniu jestem jedną z nielicznych matek, które po urlopie macierzyńskim nie wróciły do pracy. Bo pod koniec urlopu macierzyńskiego, pytanie o powrót padało niemal codziennie. U lekarza, u health visitor podczas rutynowego ważenia dziecka, na zajęciach dla niemowląt, ze strony jakichkolwiek nowopoznanych osób. Bo kiedy rozmawiam z researcherem z telewizji, pyta co robiłam przed dzieckiem i stwierdza, że to była ekscytująca kariera. Ta praca, w której czułam, że umrę z nudów. Ta praca, w której regularnie czułam bezsens życia jako takiego. W której byłam tylko dla kasy. TO było ekscytujące.
I wiecie, to jest ten moment, że wydaje mi się, że ze społeczeństwem, może i ze światem, jest coś nie tak. Może mam wybujałe fantazje o życiu, moja praca to była dla mnie antyteza ekscytacji. Właściwie to spełnienie koszmarów z dzieciństwa, kiedy wyobrażałam sobie najgorsze co mogłabym robić. Ale właśnie to jest postrzegane jako wartościowe.
Niby mamy równouprawnienie, niby feminizm (w kolokwialnym rozumieniu) pozałatwiał nam większość spraw, ale wydaje mi się dziwnym, że decyzja o pozostaniu w domu z dzieckiem jest jakkolwiek zaskakująca. Podobno możemy żyć jak chcemy? Wydaje mi się też dziwnym, że równouprawnienie dla wielu oznacza “będę pracować tyle samo co mężczyzna i dodatkowo być głównym opiekunem dziecka”. A w czasie pracy moim dzieckiem będzie opiekować się inna kobieta. Kobieta, która zarobi mniej niż ja. Czy ten system naprawdę służy kobietom?
Nie jestem specjalistką od nowoczesnego feminizmu. Nie jestem ekonomistką ani politykiem. Nie mam pomysłów rozwiązań. Jestem na początku tej drogi. Ale wiem, bo widzę i czuję, że coś jest nie okej. I wcale nie jestem pewna czy na poziomie równouprawnienia płci czy raczej klas społecznych.
Nie zakładam, że nigdy nie wrócę na żaden etat lub na czasowy kontrakt. W takiej czy innej branży. Jednocześnie czuję wielką presję, żeby wiedzieć JUŻ, ZARAZ, jaki jest mój następny krok. Nie umiem odpuścić, zrelaksować się i cieszyć momentem życia, w którym jestem, bo muszę stawać się KIMŚ. Znaleźć zawód, który mnie zdefiniuje. I to nie jest do końca wewnętrzna presja. Ja byłam przekonana, że podejmuję dobry wybór. Pod natłokiem pytań o powrót do pracy, stresuję się i coraz częściej wątpię.
Nie wiem co dalej. Nie wiem jaka będzie moja przyszłość. Może zacznę sprzedawać malowane pocztówki. Umiem dobierać do siebie ubrania i spoko wychodzić na zdjęciach. Pisać i tworzyć zaangażowaną społeczność. Może jednego dnia spotkam na swojej drodze osobę, która powie “ej, lubię to co umiesz, oto coś do czego cię potrzebuję”. I będzie dobrze i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, robiąc to co lubią.
Chociaż pewnie raczej nie.
12 thoughts on “Człowiek matka – zły kapitalista. Zła feministka?”
Boże, jaka piona. Trzeci miesiąc na wychowawczym. Bo nas stać, bo nie chciałam, żeby syn szedł do żłobka, bo nie chciałam niani. Na co dzień mi z tym dobrze, ale czasem myślę co dalej. Trochę wiem co chcę, a trochę nie wiem jak.
No z jednej strony zgadzam się, bo jeżeli twoja praca była dla ciebie bez większego sensu i przez nią czułaś się pusta, no to bez sensu było się do niej zmuszać. Z drugiej strony, a warto wspomnieć, że pisząc te słowa jestem młoda i jeszcze na studiach, ciężko mi wyobrazić sobie tylko siedzenie w domu z dzieckiem. Dla własnej higieny psychicznej wolałabym pójść do pracy — w miarę możliwości na niepełny etap — chociażby po to, żeby spotkać się z dorosłymi ludźmi.
Kiedy byłam na studiach w ogóle nie wyobrażałam sobie posiadania dzieci…Mam na tyle różnorodną i rozwiniętą sieć kontaktów towarzyskich, że nie brakuje mi spotkań z dorosłymi ludźmi. Nie każdy tak ma, nie każdy mieszka w dużym mieście, gdzie łatwo się przemieszczać. Plus opłacona opieka nad dzieckiem zjada sens niepełnych etatów w wielu przypadkach.
Duzo osob zapomina ze feminizm powinien dawac prawo wyboru a nie okreslac kolejna, jedna, sluszna sciezke ktora powinno sie podazac. Ja osobiscie wrocilam po pracy, na pelen etat, po obu ciazach. Wiec aktualnie jestem wyrodna matka, moj maz pracuje na pelnym etacie, ale on nie jest wyrodnym ojcem. Jak jestes kobieta to nigdy wszystkim nie dogodzisz, wiec najlepiej przestac sie na ludzi ogladac i robic tak zeby tobie i twoim bliskim pasowalo. A reszte sie wytnie!
No i mam teraz do przemyślenia. Czy ten system naprawdę służy kobietom. Co jest postrzegane jako wartościowe.
Mądry tekst. Chciałam napisać jakieś przemyślenie, ale ponieważ jeszcze nic nie wymyśliłam, więc zostawię znak, że poruszyłaś coś w mojej głowie. Dziękuję.
Ps. Zawsze można zostać pisarką. Pisarki ostatnio bardziej (do)cenione.
Ostatnio przeczytałam (i utkwiło mi to w pamięci), że obecny system kapitalistyczny jest przestarzały, a dokładniej to 8 godzin pracy dziennie. I nie myślę tu o teoriach „pracujmy 4 godziny dziennie 3 razy w tygodniu!”
Tylko 8 h wymyślono na zasadzie, że jedna osoba poniekąd poświęca życie na pracę, by pozostali członkowie mogli się uczyć, by druga osoba mogła o dzieciaki zadbać itd. A obecnie nie ma wyjścia, obie osoby muszą harować po 8 h, w wielu przypadkach udając, że pracują (mam wrażenie, że tylko w zawodach fizycznych faktycznie pracuje się 8 h, bo moje doświadczenia biurowe są takie same jak twoje + wymyślanie jakiś dziwnych rzeczy do pracy, by ludzie się nie nudzili za biurkiem).
Problem jest tylko taki, że pomimo że 2 osoby pracują po 8 h i ledwo starcza im czasu, żeby dom ogarnąć, to bardzo często też wcale nie zarabiają wystarczająco. I to mnie chyba denerwuje najbardziej, bo jednak płaca minimalna powinna być taka, żeby ludzie mogli żyć bez stresu, czy starczy im na opłacenie rachunków, czy bez konieczności dorabiania po godzinach.
Jako matka-karierowiczka, kochająca swoją pracę, w 100% zgadzam się z tekstem.
Istnienie roznosci etatow odkrylam mieszkajac w Szwajcarii, gdzie bardziej ekonomia zmusza rodzine aby matka po urodzeniu zostala w domu. 8 lat temu zlobek kosztowal na miesiac 3,500 frankow szwajcarskich do ktorego zapisuje sie dziecko bedac w pierwszych miesiacach ciazy. Nasze dziecko poszlo do zlobka jak mialo 16 miesiecy z czystej ekonomii, pracowalam 3 dni w tygodniu. Pracowalam tez z dziecmi przed urodzeniem corki i mam takie doswiadczenia ze dzieci kolo 16 godziny przytula sie do kogos bo potrzebuja. Ogladalam 10 lat jak rodzice wlasnie pracowali od rana do nocy i nie widzieli swoich dzieci bo dzieci chodza wczesnie spac. Jak dzieci mowily do nian mamo, jak krzyczaly im nie ty mnie wychowalas. Wiem ekonomia jest potezna ale czy az tyle dobr potrzebujemy. Nie chcialabym zrobic mlodemu czlowiekowi takiej pustki dookola. Nie w kazdym przypadku da sie wrocic natychmiast do pracy.
Feminizm to możliwość wyboru. Któraś chce pracować i zostawiać dzieci z nianią? Spoko. Któraś chce mieć dzieci i noe pracować? Spoko. Któraś za nic nie chce mieć dzieci? Też spoko.
Jedyną rzeczą, o którą wg mnie warto zadbać, to żeby nie być na niczyim utrzymaniu. Bo łatwo można to stracić.
Dokładnie tak się czuję a perspektywa ciąży dopiero przede mną. Moja praca służy mi tylko aby zarabiać pieniądze i nie mam pomysłu jak to zmienić. Są ludzie, którzy bez pracy się nudzą, a dla mnie praca to jedyne miejsce, w którym się nudzę. Perspektywa ciąży i rzucenia tego w cholerę jest bardzo kusząca. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to za dwa lata zrezygnuję z etatu, ponieważ w kraju, w którym mieszkam młodym mamom przysługują tylko 3 miesiące urlopu macierzyńskiego, bez możliwości przedłużenia. Nie wyobrażam sobie wrócenia na etat w takim wymiarze jak teraz, a na dodatek prawo dopuszcza zwalnianie pracowników od razu po powrocie z macierzyńskiego. Także na pewno pożegnam się z aktualnym stanowiskiem. I co? I nie mogę się tego doczekać!!
Bardzo identyfikuję się z tym tekstem. Gdybym mogła sobie na to finansowo pozwolić, zrobiłabym to samo. Zresztą kilkakrotnie byłam już blisko rzucenia etatu, a mój mąż twierdził, że spokojnie możemy sobie na to pozwolić. Tylko ja uważam, że nie możemy, czuję oddech kryzysu na karku i widzę różnicę w tym, czy moja wypłata jest czy nie jest na koncie. Moja praca też jest bez sensu. Myślę, że nie ma nic złego w tym, żeby się do tego bezsensu przyznać. Nawet jeśli się ją lubi (ostatnio zmieniłam dział i lubię, poprzedniej nienawidziłam). W każdym razie właśnie dożyliśmy momentu, w którym wiele osób odkryje jak bardzo ich praca nie ma znaczenia.
Feminizm mówi o możliwości wyboru. Jeśli kobieta chce zostać z dzieckiem i może sobie na to pozwolić to super. I tak samo powinno być jeśli to mężczyzna chce zostać z dzieckiem, choć o tym nie wspominasz.