Znasz to uczucie, kiedy masz wszystko, co jest potrzebne do szczęśliwej egzystencji i wiele z Twoich marzeń albo się spełniło albo jest na drodze do spełnienia? Ja znam. Ten moment w życiu, w którym wszystko się dość porządnie układa. Kiedy rozumiem co jest ważne, a co nie jest warte mojego czasu i energii. Kiedy znam swoją wartość, mocne i słabe strony i wiem jak sobie radzić ze sobą i ze światem. Kiedy jestem z kimś, kto mnie rozumie, komu mogę właściwie o wszystkim powiedzieć i przy kim mogę bywać okropna, a i tak mnie kocha. Kiedy nie musisz się martwić o codzienne utrzymanie, a jednocześnie wciąż masz do czego dążyć. Kiedy nie boję się zasypiać, ani nawet niespecjalnie boję się ciemności. Nawet wydaję się sobie wystarczająco ładna, żeby przestać myśleć o niepotrzebnych kompleksach. To jest ten moment, w którym można by uznać, że jest dobrze. No nie?
I tak siedzisz w wielkim mieście nad kawą i całkiem szczerze wyznajesz komuś, że nie masz właściwie żadnych problemów. Na pewno żadnych, którymi warto by się dzielić. Ale jednak nie tryskam radością. Nie czuję się królową świata. Nie do końca umiem się cieszyć. Czegoś mi brakuje.
Ten stan łączy z depresją pewne uczucie płaskości, ale wydaje mi się jej absolutnym przeciwieństwem. Bo ja potrzebuję usłyszeć, że muszę wziąć się w garść. Ba, ja nawet absolutnie jestem w stanie to zrobić i aż się do tego rwę. Nie mam problemu ze znajdywaniem radości w odpowiednich chwilach, nie mam problemu z motywacją, nie muszę niczego przed nikim udawać. Ja wiem, że jest dobrze. Ale wydaje mi się też, że w życiu musi chodzić o coś więcej. I naprawdę nie wiem co dalej.

Możesz uznać, że jestem zblazowana i pretensjonalna, nie będę się specjalnie bronić. Możesz uznać, że jestem znudzona i to czas na dziecko. Odpowiem, że wolałabym decydować się na sprowadzanie na świat nowego człowieka dlatego, że chcę nowego człowieka, a nie w oczekiwaniu na zostanie Świętym Graalem i sensem życia. To bardzo duże wymagania i przy mojej kapryśności uważam, że to niesprawiedliwe oczekiwać tak wiele od kogoś zupełnie malutkiego.
Możesz uznać, że potrzebuję wysiłku fizycznego. Hobby. Więcej czytać. Lepiej się odżywiać. Przestać jeść mięso. Jeść więcej czekolady. Mniej pić. Więcej pić. To wszystko jest możliwe. Ale to smutne, jeśli klucz do szczęśliwości tkwi w siłowni i zawartości talerza.
Nie zamierzam rozczulać się nad sobą, bo to co opisuję nie jest prawdziwym problemem. Nie jest dramatem, nad którym trzeba się pochylać.
Ale jest. Głupio, nie?
I jeszcze ta świadomość, że to wstyd tak narzekać, bo inni mają tak dużo gorzej. I że niepotrzebnie to piszę, bo jeszcze wywołam wilka z lasu…
17 thoughts on “Problemy pierwszego świata”
Niestety nie znam tego uczucia, ale dałabym wszystko, żeby je poznać.
Sama doskonale znam to uczucie i ciągle gryzie mnie świadomość, że nie wiem co z nim zrobić.
Chciałoby się powiedzieć, kto nie zna tego stanu? Męczył mnie długo, ostatnio rok, może dłużej, wcześniej były kilkutygodniowe epizody. Pomogło mindfulness i praktykowanie medytacji. W moim życiu prawie nic się nie zmieniło, poza mną, a wszystko uległo zmianie.
Jednakowoż lepsze jedzenie daje wiecej energii na sport – a sport daje endorfiny 🙂 a długotrwały bieg to już rodzaj medytacji. Przemyśl jeszcze ten punkt 😉
Idealnie opisałaś mój obecny stan, aż chyba dam ten tekst do przeczytania drugiej połówce, bo mi opisywanie mojego stanu nie idzie tak dobrze, jak Tobie ;).
Choć daleko mi do poczucia pełnej stabilizacji życiowej, a i marzeń trochę jeszcze do spełnienia, to towarzyszy mi właśnie TO uczucie. Niesprecyzowane, przeszkadzające COŚ. Już się bałam, że tylko ja tak mam… Niby jest wszystko fajnie, ale co z tego?
„Quo Vadis”, możnaby rzec.
Mam bardzo podobnie. Z rożnicą braku kogoś do pary. I czasami 'fiksuje’ się na tym, że tego brakuje. Jeszcze częściej na nieistotności mojego istnienia. Porownuje sie z przyjaciółką, która pracuje z trudną młodziezą, albo siostrą, która bedzie fizjoterapeutka. One coś wnoszą do społeczeństwa. Ja mam świetną pracę w IT, uwielbiam swój zespół i wręcz nie mogę się doczekać końca weekendu, ale nikomu nie pomagam. Czuję jakbym marnowała swoje możliwości. Powiedzialam kiedys o tym przyjaciolce od mlodziezy, a ona odpowiedziala mi, ze moze moja misja jest wspieranie mojej rodziny i przyjaciol, a nie calego swiata i ze to nie jest mniej szlachetne. Nie do konca jestem do tego przekonana jednak. Ludzie chyba lubią mieć problemy 🙂
Chyba mam podobnie, niby wszystko jest OK, ale czegoś brakuje…
nie potrafie lepiej wyrazic tego co czuje! Genialny wpis… Mam ten stan od jakiegos czasu… i dziwnie mi z nim… niby wszystko OK ale jednak nie jest OK 🙁 Ciesze sie ze nie jestem w tym sama!
Może to jest właśnie szczęście? Stan „jest dobrze”? Nie wydaje mi się, żeby tryskanie radością było obowiązkowe 🙂
a ja myślę, ze właśnie siłowni i zmiany diety Tobie brak. Bo wymyślasz, koleżanko Marto 🙂
Człowiek, który nie jest radosnym misiem coralgolem tak już ma, nawet jak jest dobrze.
Bo trzeba szukać sensu! Szczęście nie tkwi w osiągnięciu celu, ale w drodze do niego, zaangażowaniu. Bez tego człowiek w nic nie przemienia swojego życia, idąc za teorią z „Twierdzy” Saint-Exupery’ego, jakby nie istniał, a to przecież pierwotna potrzeba. Antidotum na ten stan jest właśnie zaangażowanie, nie musi to być nic szczególnego, może się zacząć od siłowni i kto wie, do czego to doprowadzi. Może tak, jak w przypadku Chodakowskiej, obudzi to dążenie do zmiany świata na lepsze, albo jak w przypadku Hitlera na gorsze :p
Jak dobrze Cię rozumiem..
Myślę, ze za mało poznałaś jeszcze samą siebie. To co masz, co posiadasz, to jedynie powielenie czyichś pragnień i potrzeb.
Nie masz tego co jest właśnie Twoje i tylko Twoje, i jedyne Twoje- niepowtarzalne.
Bardzo odwazny tekst moim zdaniem ! Mysle ze to co laczy ludzi z artystycznym zacieciem jest ten przeklety werterowski Weltschmerz – irytujacy dla ludzi z praktycznym podejsciem do swiata ale jakze potrzebny zeby powstawaly powiesci, obrazy, rzezby…. Moze dzieki Twojemu braku radosci (a moze wdziecznosci) w zyciu zrodzi sie niezla ksiazka (powodzenia z prezenami od Mikolaja w tym roku).
Swoja droga tu jest idealny przyklad osoby z ogromnym talentem, pieknym zyciem i bardzo czesto irracjonalnym bolem istnienia http://fireandjoy.com/
Czasami mam tak samo. W zasadzie taki stan trzyma mnie teraz, już od kilku dni i okropnie jestem na siebie za to zła. Sama siebie nie lubię. Jest dobrze, powodów do narzekania minimum i to same pierdoły, a i tak… Faceci chyba tak nie mają, przynajmniej nie widziałam u nich czegoś takiego. Albo lepiej się kryją, albo hormony im nie wariują tak jak kobietom 😉
Kilka razy w życiu byłam na takim zakręcie, gdzie wszystko szło jak po maśle. Zawsze czułam, że to początek końca, że skoro nie może być lepiej, to za chwilę zrobi się gorzej. Chyba tacy jak ja muszą iść pod wiatr, z czymś się zmagać, a choćby ze swoją nieudolnością w jakimś temacie, lub z głupotą innych, cokolwiek, byleby nie kominek i kapcie dzień w dzień. Druga strona to duchowość. Coś nienamacalnego we wnętrzu, które to coś decyduje o wszystkim. Nie potrafię tego opisać, nie ma to wiele wspólnego z religią czy czymś w tym stylu. Raczej z wewnętrzną energią, której czasem mam zbyt wiele i obdarzam wszystkich wokoło, a czasem odwrotnie, bardzo mi jej brakuje. Moje życie upływa mi na szukaniu tej energii w sobie. Im jestem starsza, tym mniej ważne sąrzeczy typu dieta, książki, motywacja, podróże czy poglądy na jakąś sprawę. To wszystko nic nie warte, jeśli tam w środku nie jest dobrze.