Picture of Riennahera

Riennahera

Co sądziłabyś o sobie, gdybyś się zobaczyła na ulicy?

Ten temat wraca do mnie co kilka lat i lubię pisać ten tekst od nowa, obserwując jak zmieniła się moja perspektywa. Bo dzisiaj sądziłabym z pewnością co innego niż pięć, dziesięć i piętnaście lat temu. Jestem zupełnie inną osobą. Zupełnie inaczej patrzę na świat. I na siebie.

W 2014 roku patrzyłam inaczej. W 2019 jeszcze inaczej.

Obecnie myślę o tym nie w kontekście bycia przypadkowym przechodniem. Nie zastanawiam się już co myślą o mnie przechodnie, chyba, że moje dziecko zachowuje się wyjątkowo głośno lub krnąbrnie i czuję się niewystarczającą matką. Ale to zupełnie inna historia.
Nie martwię się już czy ludzie na ulicy wiedzą, że jestem metalem, że lubię Prerafaelitów i muzykę z lat siedemdziesiątych oraz czytać XIX-wieczne powieści. Że jestem specjalną, wyjątkową i oryginalną dziewczynką i nie jestem taka jak inni. Nie mam potrzeby być od nikogo lepszą, nie mam potrzeby czuć się wyjątkową. Bo już nie czuję się od innych gorsza. To wszystko zmienia.

Pozostaje jeszcze ten aspekt, że nie czuję się już aktorką na scenie życia. Tak, to ładna metafora, ale wiem, że przeciętny człowiek na ulicy myśli przede wszystkim o czubku własnego nosa i patrzy pod nogi, żeby się nie przewrócić. Niekoniecznie rozgląda się dookoła oceniając kto jest najpiękniejszy, najbardziej wyjątkowy czy obciachowy. A jeśli nawet to robi, to tym bardziej nie powinnam przejmować się założeniami takiej osoby.

Kiedy ktoś stwierdza, że jestem znaną blogerką, rumienię się i mam ochotę zapaść się pod ziemię. Bo tylko wśród samych tylko osób, które były na moim ślubie, były dwie blogerki, które mogłyby mnie zjeść na śniadanie. Codziennie rozmawiam z osobami, którym nie jestem godna robić foć na insta. W porównaniu jestem malutką mróweczką. A jednak te kilkanaście śledzących mnie osób wystarczy już, żebym spotykała Czytelniczki na plaży w miejscowości, gdzie mieszka mama, w Gdańsku na Długim Pobrzeżu czy w londyńskim metrze. Wystarczy, żebym dostawała wiadomości, że ktoś widział mojego męża wieczorem w Krakowie, albo spotkał go na konferencji.

Swego czasu istniała bardzo wredna strona “niemodne Polki”, której działanie polegało na wyśmiewaniu szafiarek. Nie była to specjalnie wyrafinowana satyra, to byłoby super, lecz zwykła szydera przemieszana z hejtem. Zapadł mi w pamięć taki komentarz, że ktoś widział jedną bardzo popularną dziewczynę na uczelni jak w trampkach paliła fajki. I, UWAGA, “już nie była taka cwana”.
Nie wiem na czym polega cwaność osoby, która robi sobie zdjęcia w ładnych ciuszkach, ale do dzisiaj boję się, że ja też nie jestem taka cwana.

Myślę zatem, co sądzi o mnie spotkana na ulicy osoba, w kontekście spotykania i poznawania Was.
Kiedy piszecie, że chcielibyście mnie poznać, iść na kawę, sugerujecie organizację spotkania Czytelników albo mówicie “cześć” na mieście.
Nie będę udawać, ja się bardzo takich spotkań boję. Chociaż są wspaniałe. To miecz obosieczny, bo bycie docenionym i nawet minimalnie rozpoznawalnym dostarcza adrenaliny. A jednocześnie czuję syndrom oszusta, nie robię nic specjalnego, żeby być godną Waszej uwagi. I co sobie o mnie pomyślicie? Tutaj czuję się bardzo na scenie.
Bo wiecie, przypadkowi przechodnie nie są ważni, kogo obchodzi zdanie osoby, której nie znasz i nie spotkasz pewnie już nigdy w życiu. Ale Wy jakoś mnie znacie. Budujecie sobie jakiś obraz. Macie jakieś wyobrażenia, może oczekiwania. Sama też buduję jakąś narrację o sobie, za którą się skrywam. Niekoniecznie nieprawdziwą, staram się przecież być szczera, ale nawet jeśli się staram, to jednak wyreżyserowany kawałek mojego życia.
I zawsze denerwuję się, że ta narracja, chociaż tworzona w dobrej wierze i ku pokrzepieniu serc, że te wyobrażenia i oczekiwania zderzą się ze mną, Pokemonem Rzeczywistości. I raczej nie wypadnę dobrze. Nie będę taka jak na blogu. Będę mniej fajna niż w internecie.

I na pewno jestem mniej fajna, bo w internecie mam czas pomyśleć, bawię się słowami i zanim wyślę je w świat, odleżą swoje w edytorze tekstu i dojrzeją. W internecie wiem co napisać, żeby użytkowniczka X, Y czy Z polubiła mój post. Nawet jeśli znam ją po nicku czy awatarze, to minimalnie ją znam. A spotkanie na żywo to wielka improwizacja z zupełnie nieznajomą osobą. Stres porównywalny do egzaminu. Chociaż na egzamin przynajmniej czułam się zwykle przygotowana. Kiedy ktoś mówi “cześć, czytam twojego bloga”, to wydaje mi się, że powinnam mieć w zanadrzu błyskotliwą odpowiedź, żeby wyjść na osobę, którą warto czytać. No i, powiedzmy sobie szczerze, w pisaniu spełniam się lepiej niż w mówieniu na żywo. Najczęściej brak mi błyskotliwych odpowiedzi.

Podczas spotkań czuję się odpowiedzialna. Poświęcacie swój czas i wysiłek na dotarcie do mnie, powinnam zatem sprawić, że każdy poczuje się dobrze i zapewnić rozrywkę chociażby konwersacją. Nigdy nie zapomnę sytuacji, kiedy kilka lat temu na spotkaniu w Krakowie dwie dziewczyny bez słowa wyszły. Cokolwiek zrobiłam lub czegokolwiek nie zrobiłam – przepraszam.

Żebym jeszcze pisała O CZYMŚ, zamiast wyrzucać na świat kilkanaście dziwnych felietonów miesięcznie…Gdybym pisała o czymś praktycznym, spotkanie mogłoby mieć plan, agendę, listę tematów, cele do osiągnięcia. A tak, no cóż, to po prostu kawa z Pokemonem. Chociaż w tym roku powzięłam sobie za misję tworzenie społeczności i siatek znajomych, żeby miłym ludziom było łatwiej się poznać w tym okrutnym świecie. Zdaje się, że nawet trochę to wychodzi. To też jest wartość. A przynajmniej mam nadzieję, że jest.

Czasami zastanawiam się czy bycie w social mediach jest dobre dla osoby z problemami psychicznymi i z poczuciem własnej wartości. I wiem oczywiście, że nie jest. Mam jednak wady, które przez te wszystkie lata nie pozwoliły mi zamknąć kramiku, który po raz pierwszy otworzyłam mając czternaście lat i pisząc pierwsze natchnione, liryczne, egzaltowane i naszpikowane metaforami teksty na pierwszym blogu, po tym jak rzuciła mnie wakacyjna miłość.

Mogłabym oczywiście założyć, że skoro dzięki blogowi poznałam przyjaciółki, koleżanki, które utrzymują ze mną kontakt od lat czy przeróżne inne kolaborujące osoby jak fotografki i trenerkę, to jestem przynajmniej znośna. Bo nie jestem tak rozpoznawalna, żeby się ze mną zadawać, gdyby było to wielkim wysiłkiem.

Poznałam w życiu wielu blogerów, influencerów, youtuberów i wszelkiej maści twórców. Z niektórymi mogłabym konie kraść, z innymi powiedzieć najwyżej “cześć”, ale chyba nigdy nie zawiodłam się specjalnie, że ktoś nie jest taki jak w internecie.
Ale nie oszukujmy się, cały świat oceniam łagodniejszą miarą niż siebie. Na przykład kilka dni temu tłumaczyłam teściowi, który chwalił blog, że no, może jest ok, ale sama nie czytałabym takich tekstów…

Może to rozwiązuje mój problem? Może nie sądziłabym o sobie zupełnie nic widząc się na ulicy? Bo po prostu nie znałabym swojego bloga.
Chociaż zawsze pozostaje Instagram…

Podoba Ci się? Podaj dalej »

Newsletter

Subskrybuj Elfią Korespondencję

Czymże jest newsletter? Może być różnymi rzeczami. Może być sposobem na zawalenie skrzynki i wciskaniem swojego produktu przy każdej możliwej okazji. Może być wspaniałym narzędziem do budowania bliskiej relacji ze społecznością. Albo czymś pomiędzy. Czasem nawet czymś fajnym. I o to będę walczyć.

Zapraszam Cię do zapisania się na mój newsletter Elfia Korespondencja. Wchodzisz w to?

Administratorem danych osobowych podanych w formularzu jest Marta Dziok-Kaczyńska, Ellarion Cybernetics Ltd., Paul Street 86-90, London, United Kingdom. Zasady przetwarzania danych oraz Twoje uprawnienia z tym związane opisane są w polityce prywatności. Ta strona jest chroniona przez reCAPTCHA. Mają zastosowanie polityka prywatności oraz regulamin serwisu Google.

Autorka

Marta Dziok-Kaczyńska
Riennahera​

Nie chcę sprzedać Ci wizji perfekcyjnego życia jak ze strony w kolorowym czasopiśmie. Chcę być dobrą sobą i porządną osobą. Może Ty też?

Scroll to Top