Tak się niefajnie składa, że najlepsze teksty, które napisałam na tym blogu, dotyczą spraw bardzo nieprzyjemnych. Jasne, najwięcej wejść mają te o kostiumach na Halloween albo o tym jak wynająć mieszkanie w Londynie, ale nie o nich piszecie do mnie maile czy wspominacie, gdy spotykamy się na żywo*.
Rozmawiamy najczęściej o depresji. Teraz piszecie do mnie w kwestiach poronienia. Nieszczęście wywołuje przynajmniej tyle odzewu co ogromne szczęście (śluby, zaręczyny), a jakoś łatwiej je w życiu napotkać bez szukania i wysiłku. Zupełnie cynicznie – jeśli ktoś szukałby chwytliwego tematu na blog, poleciłabym pisać o wielkich melodramatycznych emocjach. Nie po to jednak pisałam o moich problemach, żeby się klikały. Nie odnajduję szczególnej dumy w tym, że czasem mam autodestrukcyjne myśli i nie czuję motywacji do życia, ani w tym, że straciłam ciążę. Nie czuję specjalnie wstydu (przynajmniej nie przed światem, bo to co czuję przed sobą to już inny temat), ale nie mam wielkiej przyjemności w opisywaniu osobistych porażek i dramatów. Wolałabym pisać o tym jaką mam niespożytą energię i miłość do życia. Niestety nie mam, żałuję. W obu przypadkach teksty te powstały nie dlatego, że czuję jakąś misję. Nie dlatego, że mam wielkie ekshibicjonistyczne zapędy.
Napisanie o czymś, co spędza sen z powiek, pomaga ten sen odzyskać.
Na mnie działa pisanie, na kogo innego może rozmowa, albo inny sposób na wyrażenie problemu. Cały sęk w tym, żeby przestać udawać, że nic się nie stało. Kiedy jeszcze regularnie widywałam psychoterapeutkę, podczas naszych rozmów wyszło, że jednym z moich problemów jest tłumienie w sobie uczuć. Przez lata jako dziecko udawałam, że przeprowadzki z miejsca na miejsce wcale nie są psychicznie wykańczające. Tak samo jak zachowywałam zimną krew podczas rozwodu rodziców. To jest coś, o czym właściwie do dzisiaj tak naprawdę z nikim nie rozmawiałam dogłębnie, a jestem przekonana, że latami rzutowało to na mój własny związek. Powiedzenie o czymś pozwala ułożyć to sobie w głowie, ale przede wszystkim daje wolność. Kiedy wszystko zostało powiedziane, nie ma już czego ukrywać. Można próbować przejść nad tym do porządku dziennego.
Od czasu napisania tekstu o poronieniu płakałam raz, jak dzisiaj w nocy dostałam okres. W moim życiu jest obecnie sporym sukcesem zejście z poziomu “codziennie” do “raz na miesiąc”. Ani razu nie poczułam, że z nerwów nie mogę oddychać. Już prawie nie myślałam, że wolę umrzeć. Nie rozwiązałam swoich problemów, ale powoli prę do przodu.
W filmie Mike’a Leigh “Sekrety i Kłamstwa” jest świetna scena, kiedy podczas rodzinnego spotkania wybucha kłótnia. Wszyscy zaczynają wyrzucać z siebie żale i frustracje względem innych. Brat głównej bohaterki zdradza w końcu coś, co od lat ukrywał przed siostrą. Co podsumowuje :
“There. I’ve said it. So where’s the bolt of lightning? Secrets and lies! We’re all in pain! Why can’t we share our pain?”
I to jest punkt zwrotny filmu, w którym postaci nagle zaczynają odnosić się do siebie ze współczuciem, czułością i szacunkiem.
Przed nami Święta, podczas których padnie wiele nieprzyjemnych, niewygodnych, niezręcznych pytań o dzieci, śluby, związki, pracę i inne newralgiczne sprawy. Czasami lepiej zagryźć zęby niż powiedzieć za dużo. Czasami lepiej popłakać w toalecie niż powiedzieć co się myśli.
Ale może warto spróbować powiedzieć jak jest?
I na zakończenie. Kiedy mówicie otwarcie o ciężkich rzeczach (również w internecie), bardzo szybko przekonacie się o tym, kto jest dla Was dobry. I kogo jakkolwiek obchodzicie. Bo napisanie “Sto lat” na fejsbuku w Wasze urodziny nie wymaga żadnej odwagi, powiedzenie “wszystkiego najlepszego” też nie. I niekoniecznie wiele znaczy. Zareagowanie na trudną sytuację – już tak. Nie każdego na to stać. To jest bardzo ważna nauka, kogo stać.
*Serdeczne pozdrowienie dla Czytelniczki, która spotkała mnie kiedyś w Galerii Madison w Gdańsku i powiedziała, że uwielbia tekst o Elfie Pogardy. Tak trzeba żyć. Jesteś bardzo fajna.
15 thoughts on “Po co mówić o ciężkich rzeczach?”
Szczerze się cieszę, że czujesz się coraz lepiej! <3
Moc miłości i dużo dinozaurów pod choinką!
Nie wiem, jak to zgrabnie ująć, ale jest jakoś tak: przykro mi, że przechodzisz ciężkie momenty w życiu, ale jednocześnie bardzo się cieszę, że o nich piszesz. Tobie pomaga pisanie, mi (i pewnie bardzo wielu innym osobom) czytanie.
Bardzo trafne spostrzeżenie!
O ciężkich momentach w życiu nauczyłam się mówić stosunkowo wcześnie, bo po tym, jak się pocięłam w liceum i odkryłam, że zamiast się ciąć, lepiej pogadać z mamą. Mam dużo szczęścia, że mam taką mamę.
Naprawdę dużo!
Lubię Cię.
A ja właśnie zupełnie nie umiem powiedzieć czegoś takiego w internecie. Jest mi zwyczajnie wstyd na myśl, że pokazuję komuś, jakimś czytelnikom, smutne i złe strony życia. Wolę budować obraz mnie radosnej, energicznej i kreatywnej, mając cichą nadzieję, że kogoś to inspiruje czy podnosi na duchu. No i dzięki temu nie popadam w stan użalania się, który bywa u mnie niesamowicie gwałtowny. Czasami lepiej nie mówić, co jest źle, tylko wyjść na bardzo długi spacer po Poznaniu (Poznań to magiczne miasto, naprawdę), zamiast dzwonić do przyjaciela dziesięć razy w ciągu pięciu minut (bo nie odbiera – na pewno mnie ignoruje – na pewno mnie już nie lubi – będę dzwonić cały wieczór, totalnie to pomoże) albo spotykać się z kimś tylko po to, żeby mówić jak jest źle i nurzać się wspólnie w życiowym nieszczęściu 😛
Nie potrzebuję w życiu ludzi, z którymi nie mogę ponurzać się w nieszczęściu.
Tylko wiesz, obraz o którym piszesz to jest obraz nieprawdziwy. Bo życie to wzloty i upadki, wiatr w plecy i kłody pod nogi.
Wzloty i upadki ma każdy w życiu własne, nie muszę mu jeszcze opowiadać o swoich. A ciekawych i może nawet radosnych rzeczy w życiu wielu ludzi nie widzi.
Oczywiście, że nie musisz, Twój blog, Twoja sprawa. Co nie zmienia faktu, że pisząc tylko o tym, co dobre w Twoim życiu tworzysz nieprawdziwy wizerunek swojej osoby. Ale to też spoko, większość osób w Internecie to robi, po prostu nie wszystkich to inspiruje. No i na koniec, gwoli ścisłości – uważam, że jest różnica pomiędzy ekshibicjonizmem, który uprawiają niektóre celebrytki, udziające rozpaczliwych wywiadów, bo im zły producent każe o 8 rano wstawać a stwierdzeniem, że nawet mnie, Kasztanovą, która ma sto tysięcy followersów spotykają w życiu złe, czasami bardzo złe rzeczy.
„Kiedy mówicie otwarcie o ciężkich rzeczach (również w internecie), bardzo szybko przekonacie się o tym, kto jest dla Was dobry. I kogo jakkolwiek obchodzicie.” – tak właśnie. Zdarzyło mi się w tym roku parę razy, że otworzyłam się bardzo przed znajomymi na fejsbuku i ktoś wyraził brzyda moimi „nieapetycznymi” emocjami. Cóż, nie jestem słoneczkiem i nikogo za to przepraszać nie będę. Życie skopało mnie tak, iż czuję dumę, że w ogóle jeszcze żyję.
Za to ci, co pozostają przy nas, mimo, żeśmy depresanci, marudy i smętki – ci ludzie są bezcenni.
Czasem lubię poczytać prawdziwe teksty, bo prawdziwe teksty traktują nie tylko o tym, jak jest super, jak świetnie idzie, jak rewelacyjnie ktoś się bawi. Życie to nie tylko zabawa, niestety, ono serwuje tez ból, złość, smutek. Na blogach ludzie pomijają tą ciemniejszą stronę codzienności. Mają do tego oczywiście prawo, kazdy pisze o czym chce. Mnie jednak cukierkowy świat zabawy nie przekonuje, wiem, że ten świat jest niepełny.
Szanuję ludzi takich jak Ty czy ona z tego bloga:
http://wyfrunaczwlasnejglowy.blogspot.com/2016/09
za odwagę pisania o tym, co niepopularne, smutne i trudne.
Pozdrawiam
Ciężko mówić czy nawet myśleć o ciężkich sprawach, żeby nie zabijały od środka, ale czasem trzeba, choć ja preferuję pisanie. Dopiero ostatnio znajdując w domu rodzinnym swoje rzeczy zauważyłam, że o przykrych sprawach zawsze pisałam, nigdy nie mówiłam. Teraz, ostatnio, gdy cały świat zawalił mi się na głowę, też piszę. W moim przypadku akurat mogłam mówić, kiedyś, wcześniej, bo dzisiaj może miałabym z kim przeżywać ten kataklizm.
I pięknie napisałaś o tym ponurzaniu się w nieszczęściu, to takie prawdziwe.
Szczerze uważam, że ten tekst jest wspaniały.