jakpracuje1
Picture of Riennahera

Riennahera

Jak i gdzie pracuję? Moje miejsce i sposoby pracy

Ciężko było mi zabrać się za ten tekst. Na samo określenie, że pracuję, włącza mi się syndrom oszusta. Nie zmienia to jednak faktów. Piszę teksty i prowadzę kanały w social mediach, wystawiam faktury reklamodawcom z mojej działalności gospodarczej. Napisałam powieść i dostałam za nią pieniądze. Płacę podatki. A zatem pracuję. Urząd skarbowy się nie myli.

Piszę, robię zdjęcia, redaguję, edytuję. Dzisiaj skupię się tylko na mechanice. Nie będzie tutaj zbyt wiele o wenie, napomknę nieco o nawykach i organizacji, ale o tym już pisałam.

O tym dlaczego nie mam biurka

Nie znajdziecie u mnie zdjęć instagramowalnego biurka, ponieważ…nie pracuję przy biurku. Kiedyś pracowałam, ale jakoś zupełnie naturalnie mi się to rozjechało. Dlaczego?

Wyprowadziłam się z domu kiedy miałam dziewiętnaście lat. Z Gdańska przeniosłam się do akademika, a potem do wynajmowanych mieszkań w Glasgow. I wtedy chyba nastąpiła największa zmiana. Kupiłam mojego pierwszego laptopa. Wcześniej nasze domowe komputery były wielkimi jednostkami, które zajmowały mnóstwo życiowej przestrzeni. Jeszcze więcej zajmował monitor. Miałam swój komputer, mama swój i musiałyśmy używać ich przy biurkach. Nie było innej opcji. Spędziłam zapewne całe tygodnie, jeśli nie miesiące, siedząc w wydziwionych pozycjach na krześle (mam problemy z siedzeniem na krześle, ale o tym zaraz), flirtując na Gadu Gadu i na czacie na stronie sapkowski.pl. Pisząc prace na olimpiady z polskiego, publikując na moim pierwszym blogu (założyłam go w 2001 roku!). Nigdy nie narzekałam. A kiedy byłam chora, nie siedziałam przy komputerze, bo nie miałam siły. Czytałam, oglądałam telewizję, wiecie, jak zwierzę 😉

Zakup laptopa był punktem zwrotnym. Wciąż większość czasu stał na biurku. Nie brałam go na uczelnię (do czasu). Czasem brałam go do łóżka, ale potem nabożnie odkładałam na miejsce. Bo miał swoje stałe miejsce.

Z biegiem lat i kolejnymi laptopami się to zmieniało. Obecnie mój komputer leży wszędzie. Tam gdzie go zostawię. Pod poduszką na kanapie, na parapecie, na szafce nocnej, w biurku, na podłodze, na stole. Wszędzie. Gdziekolwiek.

Z pewnością szanuję komputer o wiele mniej niż kiedyś, mimo, że jest o wiele, wiele droższy.

Z kolejnymi przeprowadzkami zmieniały się warunki. Gdy po raz pierwszy wynajmowałam mieszkanie, w moim pokoju rolę biurka pełnił wielki drewniany stół. Jadłam przy nim mrożone pizze lub makaron z sosem (nie nazwałabym tego żadnym linguini ani spaghetti, był to po prostu makaron z sosem) i pracowałam lub oglądałam filmy i seriale. W dwóch kolejnych pokojach wciąż miałam biurka, aż do ostatniego roku, kiedy pisałam pracę magisterską. Zamieniłam się na pokój ze współlokatorem, który miał osobną łazienkę. Byłam jedyną dziewczyną w mieszkaniu i miałam, delikatnie mówiąc, dość sprzątania czyichś włosów zewsząd (chociaż tych z brody najbardziej) z każdej możliwej powierzchni. Moim ultimatum do zostania w mieszkaniu było odstąpienie mi łazienki. Mój komfort życia poprawił się znacząco, ale…w tym pokoju nie było biurka. I wtedy rozstałam się z nim na dobre.
Pisałam w łóżku, na kanapie, siedząc po turecku na podłodze z komputerem przy stoliku kawowym. I niespecjalnie mi to przeszkadzało. Może poza momentami, kiedy zasypiałam czytając naukowe artykuły o średniowiecznej Burgundii.

Później przyszły kolejne mieszkania, wynajmowane już z chłopakiem/narzeczonym/mężem. I nasze własne mieszkanie. W Woking mieliśmy cały wolny pokój, który mógłby być gabinetem, ale byliśmy na tyle biedni, że szkoda nam było pieniędzy na biurko. W kolejnych londyńskich mieszkaniach było bardzo niewiele miejsca, mikroskopijne biurko-stoliki nie były zachęcającym miejscem.

We własnym mieszkaniu, przed narodzinami dziecka, a nawet sporo czasu po, jeden pokój przeznaczony mieliśmy na wielkie biurko. Mój mąż pracował przy nim zdalnie i grał w gry. Obecnie mamy w sypialni sekretarzyk, który bardzo chciałam mieć. I…nie używam go. Łącznie siedziałam przy nim może z pięć razy.

I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Ja już przyzwyczaiłam się do nagłych strzałów energii i intensywnego wykorzystania wolnych chwil. Siadanie przy biurku mnie męczy.
Również dlatego, że mój mąż lubi pracować na taborecie, który dla mnie jest diablo niewygodny. Ale zwykłe krzesło przy stole w salonie też nie jest wspaniałe. Nie chcę natomiast mieć biurowego fotela, który będzie po pierwszy brzydki, a po drugie wielki.

Nie umiem też odnaleźć się w dzieleniu biurka z kimś. Ell postawił na sekretarzyku wielki ekran, a w środku jest jest stereotypowo męski nieinstagramowalny rozgardiasz i to biurko po prostu mnie odpycha. Nie czuję w nim swojej energii.

Moją wymarzoną przestrzenią byłoby biurko z wygodnym krzesłem lub fotelem, w osobnym pokoju. Nie musi to być tylko mój pokój, mógłby to być pokój z miejscem do spania dla gości i jeszcze jednym biurkiem dla Ella, ale nie chciałabym, żeby ktokolwiek zagracał mi moją przestrzeń.
Wspomniany fotel musiałby mieć duże siedzisko, ponieważ mam problem z siedzeniem prosto. Zwykle podczas pracy siedzę po turecku, klęczę lub przyjmuję inne wymyślne pozycje zbliżone do jogi. Przy jedzeniu też. Kiedy pracowałam na etacie w biurze – też.
Oczywiście w miejscach publicznych, restauracjach, barach, teatrach, kinach i tak dalej siedzę normalnie, ale w domu jestem u siebie i robię tak jak mi wygodnie.

To gdzie pracuję?

Virginia Woolf twierdziła, że kobiety nie mogą tworzyć, ponieważ nie mają własnej przestrzeni. Powiedzmy, że nie jestem wielką fanką Virginii. Zakładałoby to, że nikt, kto nie jest zamożny, nie ma warunków do tworzenia. Oczywiście Virginia była obiektywnie zamożna.
W XXI wieku możemy pracować wszędzie i zawsze. Na dobre i na złe.

Wszędzie.
Na kanapie.
Na łóżku.
Przy stole. Chociaż rzadko.
W kawiarni.

Ma to sporą zaletę, ponieważ nie potrzebuję wiele, żeby móc się skupić. Jestem w stanie pisać ze śpiącym na mnie dzieckiem. Jestem w stanie pracować bardzo intensywnie i napisać tysiąc słów w godzinę lub mniej. Czasami przez 2-3 godziny jestem w stanie zrobić tyle, ile w biurze robiłabym przez cały dzień. Dlatego nie jestem fanką dupogodzin…Liczą się efekty.

Z tego względu również nie jestem fanką mądrości jak to nie należy przynosić elektroniki do sypialni. Ani że sypialnia powinna być tylko od spania. Nie, dziękuję. Jestem o wiele bardziej kreatywna leżąc w łóżku niż siedząc przy niekomfortowym, nieidealnym biurku. Jestem w stanie napisać w łóżku 500 słów w osiemnaście minut. Zatem zostanę w tej kwestii sobą.

Kiedy pracuję?

Mam dwójkę małych dzieci. Pracuję więc kiedy mogę. Z małą Ioną zdarzało mi się wstawać o 6 rano, kiedy jeszcze spała. Obecnie mała Orla sama budzi się o 6 rano, a ja wciąż odsypiam jej nocne pobudki, więc nie pracuję z samego rana. Sen > wszystko.

Mam o tyle szczęścia, że chociaż najlepiej pracuje mi się rano (no, tak w granicach rozsądku, około 9-10), to w większości przypadków jestem w stanie skupić się i skoncentrować niemal o dowolnej porze. Zakładając, że nie jestem bardzo zmęczona. Zatem jeśli muszę lub mam wielką ochotę, pracuję podczas drzemki z bobasem na klacie (chociaż wolę nie), kiedy mój mąż kończy pracę lub robi sobie przerwę i przejmuje bobasa, po kolacji, kiedy dzieci się bawią i mogę zaszyć się w samotności, czy wieczorem, jak już wszystkie śpią.

Obecnie staram się mocno dbać o czas na odpoczynek i staram się nie pisać wieczorami, ale gdy trzeba było, to pisałam moją powieść po północy, do pierwszej czy drugiej.

Systematyczność

Przez całe lata uważałam, że najlepiej działają na mnie deadline’y i adrenalina, kiedy mam nóż na gardle. Cóż, myliłam się. Po prostu nie umiałam się zorganizować. Wiązało się to ze sporym stresem, że znowu nie mam weny, że powinnam pisać zamiast oglądać film/widzieć się ze znajomymi/robić cokolwiek.

Odkąd piszę prawie codziennie, nie mam tych problemów i wieczory są głównie wolne.

Obecnie kiedy siadam do pisania, wiem nad czym będę pracować, bo mam pozaczynane pomysły, porobione notatki. Nie muszę mieć weny, nawet kiedy nie bardzo mam ochotę na pisanie, wiem co robić i jestem w stanie to odbębnić. Im częściej i więcej piszę, tym lepiej mi idzie i tym mniej potrzebuję do szczęścia, żeby być w stanie pisać. Kiedyś było mi ciężko pisać z kimś siedzącym obok, zwłaszcza powieść. Obecnie jest mi to w zasadzie obojętne. Wolę być sama, ale jeśli nie mogę, to dam radę.

Nie wspominam już nawet o szybkości. Moje 400 słów zamieniło się w 500 słów, ale najczęściej i tak piszę więcej. Podczas ostatniej wizyty w kawiarni w półtorej godziny wyszło mi lekką ręką 1700 słów. W międzyczasie robiłam jeszcze zdjęcia i dodawałam stories.
Dodatkowo zaczęłam pisać 100 słów opowiadań dziennie.

Pomodoro

Jeśli mam problemy ze skupieniem się, wejściem w rytm czy zabraniem za jakąś sprawę (np. przygotowanie publikacji, dodanie zdjęć, edytowanie tekstu jest dla mnie mniej przyjemne niż samo pisanie), włączam budzik i nastawiam odliczanie na za 25 minut. Zwykle tyle starcza żeby wykonać coś nie do końca przyjemnego albo wejść w rytm.
Polecam też w przypadku sprzątania, czyni cuda.

Co mi towarzyszy podczas pracy?

W domu – cisza. Nie lubię podczas pracy słuchać muzyki. Pochodzi to w dużym stopniu z czasów, kiedy w pracy szef puszczał techno przez osiem godzin dziennie, a kiedy go nie było, współpracownicy włączali radio Kiss FM. Nienawidzę radia Kiss FM, głównie dlatego, że przez cały dzień grali jakieś 30 piosenek w kółko. W kolejnych pracach pracowałam w szumie open plan i mnóstwo czasu spędzałam na telefonie, kiedy wracałam do domu, chciałam mieć ciszę.

Jednocześnie nie mam żadnego problemu z muzyką w kawiarni. Ba, lubię pracować w pociągu (to znaczy, kiedyś lubiłam, od wieków nie pracowałam w pociągu…). Nie przeszkadza mi szum ludzi poza domem. Po prostu w domu chcę mieć spokój.

Poza tym poza domem nie myślę o praniu, sprzątaniu szafy i wyrzucaniu starych kosmetyków z szafek w łazience, jestem więc w stanie w krótkim czasie pociąć więcej.

Narzędzia

Pisałam już o tym w tekście o aplikacjach i organizacji.
Ulysses zmienił moje życie. Jest cudownym edytorem tekstu, który zawiera wszystko o czym marzyłam.
A marzyłam o systemie, w którym będę mogła segregować teksty w folderach, ustawiać deadline’y, widzieć postęp, ilość znaków, słów, czas potrzebny do przeczytania. Do tego zsynchronizowany z telefonem.

Jeśli ktoś chce pisać, to będzie pisał w Wordzie albo notatniku, oczywiście. Robiłam to długimi latami. Ale teraz czuję się jakbym przesiadła się z poloneza do Tesli.

Z zupełnie fizycznych, namacalnych rzeczy – mój telefon to iPhone 13 Pro, komputer to MacBook Air, aparat to Olympus Pen.
Przez wiele lat miałam komputery i laptopy innych firm, do nauki i do pracy, uważam jednak, że dla użytkownika, który nie gra w gry, nie rozszerza pamięci, potrzebuje tylko i wyłącznie, żeby komputer działał, Apple i MacBook to jest idealny sprzęt. Poprzedni był ze mną siedem lat i wciąż działa. Ponieważ chciałam mieć pewność, że z książką nie będzie żadnych problemów, kupiłam nowy model. Ale gdybym musiała pracować na tamtym jeszcze kilka lat, to dałabym radę.
Telefon jak telefon, ja nie lubię Androidów, a tam mam ładne połączenie w chmurze.

Co do aparatu – robię dużo mniej zdjęć niż kiedy tworzyłam ten blog jako szafiarka. Wtedy lustrzanka wydawała się obowiązkiem. Lustrzanki są jednak ciężkie, zabierają dużo czasu i wymagają pewnych umiejętności. Nie mam aspiracji do bycia profesjonalną fotografką, nie bawi mnie to, czasami lubię robić ładne zdjęcia. Do tego Olympus Pen zupełnie wystarcza.

Pomysły

Ja już chyba o wszystkim pisałam, bo o wenie też.

Często najlepsze pomysły biorą się w zupełnie przypadkowych miejscach.
Pod prysznicem, oczywiście.
Kiedy pcham wózek.
Kiedy jadę autobusem.
Kiedy mam chwilę na wyjście na zakupy bez dzieci.
Dlatego też nie słucham ebooków. Jestem w stanie myśleć przy muzyce, mnóstwo motywów mojej powieści wymyśliłam słuchając ulubionych utworów Arctic Monkeys lub z Hamiltona, ale audiobook wymaga ode mnie skupienie i odcina myślenie. A ja potrzebuję czasu na myślenie.

Plany na przyszłość…

Nagrałam jeden odcinek podcastu, ale nie miałam czasu go zmontować. Obecnie jest już zupełnie nieaktualny. Więc może tak, może podcast. Wrócić do formatu, zabrać się za niego poważnie.

Bardzo chciałabym nagrywać ASMR. Sama uwielbiam oglądać ASMRtystów i byłoby ciekawie chociaż spróbować jak to jest samemu tworzyć filmy. No, nie samemu, chciałabym to robić z przyjaciółką.

Przed wybuchem pandemii, napisałam całkiem sporo tekstu do ebooka o Londynie. Chciałabym go skończyć i sprzedawać. Jest jeszcze kilka innych tematów, o których chciałabym napisać, sama lub w tandemie.

Przede wszystkim jednak – powieść. Na pierwszą część mam umowę wydawniczą, w głowie natomiast mam dwie kolejne części.

Do tego wszystkiego potrzeba jednak czasu, dlatego bardzo czekam na żłobek. A wtedy, zobaczymy. Wierzę w siebie 😉

Masz podobnie? Może zupełnie inaczej? Coś z moich sposobów może Ci się przydać?

Podoba Ci się? Podaj dalej »

Newsletter

Subskrybuj Elfią Korespondencję

Czymże jest newsletter? Może być różnymi rzeczami. Może być sposobem na zawalenie skrzynki i wciskaniem swojego produktu przy każdej możliwej okazji. Może być wspaniałym narzędziem do budowania bliskiej relacji ze społecznością. Albo czymś pomiędzy. Czasem nawet czymś fajnym. I o to będę walczyć.

Zapraszam Cię do zapisania się na mój newsletter Elfia Korespondencja. Wchodzisz w to?

Administratorem danych osobowych podanych w formularzu jest Marta Dziok-Kaczyńska, Ellarion Cybernetics Ltd., Paul Street 86-90, London, United Kingdom. Zasady przetwarzania danych oraz Twoje uprawnienia z tym związane opisane są w polityce prywatności. Ta strona jest chroniona przez reCAPTCHA. Mają zastosowanie polityka prywatności oraz regulamin serwisu Google.
61923936_301827807423707_1414915001336679940_n copy

Autorka

Marta Dziok-Kaczyńska
Riennahera​

Nie chcę sprzedać Ci wizji perfekcyjnego życia jak ze strony w kolorowym czasopiśmie. Chcę być dobrą sobą i porządną osobą. Może Ty też?

Scroll to Top